DEPECHE MODE w ŁODZI lepsi, niż w WARSZAWIE?

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
Fot. Materiały prasowe ("Delta Machine")
Fot. Materiały prasowe ("Delta Machine")

Kilka dni temu zastanawialiśmy się, czy koncert grupy Depeche Mode w łódzkiej Atlas Arenie będzie równie udany, co występ Gahana (a może raczej Gore'a?) i spółki na Stadionie Narodowym. Obserwując reakcje fanów, można powiedzieć jedno: panowie z Basildon rodem wciąż czują się młodo!

Blisko 15 tysięcy zebranych na koncercie osób reprezentowało pełną demograficzną różnorodność. Radykalni fani zespołu to już gatunek na wymarciu (choć ostatnie osobniki nadrabiają żywotnością), zresztą najwyraźniej nie szata zdobi depesza. Nie trzeba dodawać, że wszystkie możliwe sektory i tak wypełnione były po brzegi. Najwyraźniej prawdziwy fan cierpi, ale płaci -

pisze na portalu muzyka.onet.pl Karolina Kandulska.

Pod względem ciężaru gatunkowego uczestników koncertu, Warszawa przedstawiała się w znacznie bardziej hardcore'owo. Okolice Stadionu Narodowego zaroiły się od tysięcy Gahanów i Gore'ów w różnych etapach działalności zespołu (na wielu twarzach malowały się odbicia Dave'a w wieku 20-, 30-, 40 lat).

Stwierdzenie, że większość zespołów mogłaby pozazdrościć Depeszom zaangażowanych fanów, jest oczywistością. Jednocześnie inne grupy fanowskie mogłyby pozazdrościć zebranym w Łodzi ulubionego zespołu. Depeche Mode nie gwiazdorzą, nie bawią się w wymuszanie bisów i nie schodzą ze sceny w momencie, gdy sala błaga o więcej. Koncert trwał równe dwie godziny, praktycznie co do minuty, i został uwieńczony kilkoma utworami-killerami ("Just Can't Get Enough", "I Feel You", "Never Let Me Down Again"), po których chyba wszyscy byli już usatysfakcjonowani – przypuszczalnie ledwo żywi, ale usatysfakcjonowani -

relacjonuje dziennikarka Onetu.

Co to oznacza? Zapewne mieszkańcom stolicy nie przejdzie do przez gardło, ale...

Wszyscy fani, z którymi miałam okazję porozmawiać po koncercie jednogłośnie uznali, że obejrzany chwilę wcześniej występ uważają za bardziej udany, niż warszawski z lipca 2013 -

czytamy w relacji z łódzkiego występu brytyjskiej legendy.

Być może było to spowodowane zwyżką formy Dave'a Gahana, który znów udowodnił, że jest urodzonym frontmanem. Na warszawskim koncercie robił, co (wówczas) mógł, ale przyćmił go wspaniały kontakt, jaki z publicznością nawiązał Martin Gore. Tym razem było inaczej.

Kto wie, może następnym razem show pokieruje Andy Fletcher? Podobno koniec świata jest już blisko...

gah/onet.pl

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych