**Jestem świeżo po lekturze autobiografii Marcina Wolskiego „Krowy tłuste, krowy chude”, w której autor wiele miejsca poświęca „kuchni” satyry politycznej - współpracy autorów, doborowi tematów, wreszcie efemeryczności tej konwencji. Efemeryczności wielorakiej, bo może ona wynikać z szybkiej dezaktualizacji tekstu (wystarczy tzw. „rekonstrukcja rządu” i już adresat docinków usuwa się w mroki niepamięci), z konieczności szybkiej produkcji coraz to nowych scenek i monologów (perełki gubią się w natłoku) i ze zwykłej głupoty (Wolski wspomina z żalem skasowanie przez pewną upolitycznioną redaktor taśm z programami Jerzego Dobrowolskiego). W tej sytuacji można się tylko cieszyć, że omawiane dziś opasłe tomisko ujrzało pod koniec ubiegłego roku staraniem wydawnictwa Iskry światło dzienne. Oto wspaniały zabytek swoich czasów! Mieliśmy własny (całkowicie!) kraj, w nim sytuację polityczną może nie olśniewającą, ale wyrazistą i poetów, którzy potrafili tę politykę wykpić i skomentować. Co więcej – zebrane tu programy powstawały przy błogosławieństwie władzy, której do demokratycznych standardów sporo przecież brakowało (kilka z szopek wystawiono specjalnie dla Marszałka).
Lata 1922-1931 w których skamandryci wzięli się za satyrę polityczną, były złotymi czasami polskiej poezji. Wtedy jeszcze żaden z głównych twórców szopek nie mógł przewidzieć swoich powojennych losów. Tuwim nie przeczuwa, że stanie się pospolitym klakierem Stalina. Że będzie robił standing ovation politrukom ze Związku Literatów ZSRR. Że będzie pił za kulisami przed publicznymi wystąpieniami, a swój talent będzie musiał kanalizować w wierszach dla dzieci. Lechoń jeszcze w pełni sił twórczych. Za kilka lat jako dyplomata wyjedzie na placówkę do Paryża i na długie lata odrzuci pióro. Obudzi go dopiero klęska wrześniowa. A parę lat po wojnie wyskoczy z okna, sfrustrowany tęsknotą za ojczyzną i problemami z własną seksualnością. Hemar ani myśli o gorzknieniu na emigracji, obserwując jak frakcje polskich uchodźców żrą się między sobą o przebrzmiałe kwestie. Słonimski nie może wiedzieć jak skomplikowane piruety będzie robił po wojnie. Socrealista, który we właściwym momencie przefarbował się na antykomunistę i został mentorem niejakiego Michnika. Racjonalista i mason, który pod koniec życia będzie pisywał felietony w „Tygodniku Powszechnym”. Kto oprócz Pana Boga może przewidzieć tak pokręcone scenariusze? Nikt! Ale to potem - na razie panowie są w uderzeniu. Rządzą na literackim podwórku, a z quasi-dyktatorską władzą są mocniej lub słabiej zblatowani – po coś się w końcu zapraszało do stolika na półpiętrze Małej Ziemiańskiej Becka i Wieniawę, prawda?
Pierwsza szopka z roku 1922go to głównie porachunki światka artystycznego, a lata 1923-24 (podobnie zresztą 1929) zachowały się w smętnych, kilkustronicowych resztkach. Dlatego opisywanego przez ówczesną prasę stopniowego upolitycznienia szopek można się tylko domyślać, nie da się prześledzić całego procesu. Może ktoś kiedyś te teksty odkryje i doczekamy się wydania rozszerzonego. Nie każdy rok był zresztą szopką podsumowywany – skamandryci stworzyli tylko siedem programów. Szkoda zwłaszcza roku 1926go, ciekawe co poeci mieliby do powiedzenia kilka miesięcy po przewrocie majowym. To byłby test na ich cywilną odwagę. Im dalej w Dwudziestolecie – tym bardziej prosanacyjnie. Co dziwić nie powinno – nie tylko z powodu wspomnianego stoliczka, ale przede wszystkim pochodzenia autorów. Większość panów była zasymilowanymi starozakonnymi, więc z Narodową Demokracją raczej nie było im po drodze. A sanacyjna elita nie kładła aż takiego nacisku na kwestie etniczne, było w niej natomiast paru jawnych wolnomularzy – co musiało odpowiadać chociażby Słonimskiemu. W tworzeniu ostatniego programu (1931) pan Antoni nie uczestniczył, dołączono za to kilku młodszych wiekiem twórców, w tym Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. Epizod współpracy z endeckim periodykiem „Prosto z mostu” był dopiero przed nim, więc panowie mogli się jakoś dogadać. A jeszcze kilka lat wcześniej Gałczyński był twarzą literackiej grupy Kwadryga, której program sprowadzał się do kontestacji dorobku ówczesnych gwiazd – skamandrytów („Bo artysta syty nie ma nic do powiedzenia, chce picia i jedzenia, nie chce nic zmieniać.” - powiedziałby Wieszcz współczesny). Jak to wspólna sprawa łączy ludzi! A zwłaszcza wspólny interes… Niestety, programy sygnowano zbiorowo. Kto popełnił którą scenkę – nie wiadomo. Poloniści będą się mieli o co spierać. A my wreszcie się wczytajmy, dość już tego rysowania historycznego tła!
Daję sobie w tym momencie spokój z wrodzonym sarkazmem, bo czymże on jest przy pełnym wdzięku sarkazmie skamandrytów? Jakież to wszystko lekkie, w dobrym guście, a jednocześnie jak misterne i wielowarstwowe! Mamy trawestacje melodii tradycyjnych – w co drugiej szopce ktoś śpiewa na melodię „Laury i Filona”. Mamy przeróbki ówczesnych szlagierów, których współautorami nieraz byli Słonimski, Hemar lub Tuwim. To dla widza mniej oczytanego. A i dla tych wykształconych sporo się znajdzie. Tu nawiązania do „Wesela”, ówdzie – do „Hamleta”, a Tuwim gra sam siebie jako Tuwimes Sokraczący (przypomnienie tomiku „Sokrates tańczący”). Cienkie aluzje, mistrzowskie pointy. I te kalambury, instrumentacje głosek (Makuszyński do Kazimierza Bartla: „Ta joj! Ta tata tu?”, Stanisław Stroński skarżący się w na sanacyjnych pismaków i bojówkarzy: „Ciągle mnie spotwarzają! Za dużo po twarzy!” ). W roku 1922. jako się rzekło, polityki jeszcze nie za wiele. Czy to znaczy, że pierwsza szopka odstaje poziomem? Nic z tych rzeczy! Ma po prostu gdzie indziej położony punkt ciężkości – i paradoksalnie dzięki temu pozostaje najbardziej aktualna ze wszystkich programów. Polityka to sprawa doraźna, w kwestiach kultury natomiast można zaobserwować pewną ciągłość, narodziny zjawisk, które dziś są powszechne. Jak choćby wtedy, gdy Arnold Szyfman mówi co wystawia się w jego teatrach: „Skandal, zbrodnie, gwałty, apostazja,/ Wszystko to, co lubi burżuazja.”. Czy coś się zmieniło? Co najwyżej przez te dziewięćdziesiąt lat zjawisko uległo eskalacji (ostatnie przepychanki w krakowskim Teatrze Starym najlepszym przykładem). Ale i w późniejszych szopkach znajdujemy znajomo brzmiące passusy. Opis zawartości „Kuriera Czerwonego” jako żywo kojarzy się z „Super Expressem”: ”Blok Piasta, Pederasta, Pasta Febus,/ Krzyżówka, wdówka, gwałt, Żydówka, rebus!”. Kiedy autorzy postanowili obśmiać polityków, trzeba przyznać, że wsadzali szpile każdemu, choć nie tyle samo. Przybocznym Marszałka można było wytykać ich przywary. Wieniawa na przykład na melodię „Valencii” dokonuje krótkiej auotcharakterystyki: prezencja, inteligencja, potencja… A minister spraw wewnętrznych Sławoj-Składkowski w trosce o higienę narodu „Grzebie w wozie i w nawozie”. Kiedy jednak opisywano drugą stronę politycznej barykady, żarty nabierały kalibru. Dmowskiemu na przykład zarzuca się niewytłumaczalny sposób myślenia. Że o Paderewskim nie wspomnę, na nim w ogóle skamandryci nie zostawili suchej nitki. Przytoczmy fragmencik jego personalnej ankiety. „Zawód? Same zawody!”. Jest jednak osoba, z której śmiać się nie wolno wcale – sam Józef Piłsudski! W pierwszych szopkach Marszałek pojawia się pod koniec i dokonuje swoistego podsumowania. Używa wtedy sformułowań, które stosowniejsze byłyby dla kaprala. Miarą szacunku dla Komendanta niech będzie pojawienie się w pewnym momencie nawet… Kasztanki!
Młodzieży nasza kabaretowa, proszę czytać i się uczyć. Do pana mówię, panie Giza! I do panów z Neo-Nówki też! Dopiero kiedy obcuje się z tak wybitnym osiągnięciem dawnej satyry można zauważyć jak nam ten gatunek spsiał. Jeszcze trzyma fason pan Wolski. Z drugiej strony politycznej świętej wojny Młynarski toczy nierówny bój z miażdżycą. Broni się jeszcze z wież Alpuhary Robert Górski, ale poza tym ramota, mizeria i Kabaret DNO. Co gorsza - pokolenie młodsze ode mnie śmieje się z tych grubiańskich żartów do rozpuku. Ja miałem szczęście – załapałem się na końcówkę czasów kabaretu LITERACKIEGO, kiedy gawiedź rozśmieszali najprawdziwsi pisarze i poeci. Ambicje literackie dzisiejszych błazenków nie wychodzą poza skecze męczące. A przed wojną szopki pisali wielcy poeci liryczni. Kabaret i teatrzyk były dla nich możliwością zarobku – niekiedy wręcz wstydzili się flirtu z podkasaną muzą (najbardziej Tuwim), ale jak już coś na jej potrzeby popełniali, to były to teksty wysokiej próby, pisane przez zawodowców ze świetnym warsztatem. Jak to śpiewał pan Laskowik? Najlepiej nam było przed wojną. A i owszem! Mniejsza, że jemu chodziło o wojnę polsko-jaruzelską…
W trosce o przybliżenie dzisiejszemu czytelnikowi realiów międzywojnia wydawnictwo dodało do oryginalnych szopek pokaźny (bagatela, 130 stron!) glosariusz z objaśnieniami kto jest właśnie wyśmiewany i czego dana uszczypliwość dotyczy. Pomaga to w odbiorze tekstu, ale osobiście proponuję inną metodę. Można poprzedzić lekturę aperitifem w postaci kilku z coraz liczniej wychodzących publikacji o tamtych czasach. Może być Sławomir Koper, którego książek się nie czyta, tylko je łyżkami. Może być któryś z rzeszy naśladowców próbujących uszczknąć co nieco z jego wydawniczego sukcesu. Po takiej zaprawie rechot czytelnika będzie jeszcze głośniejszy.
Paweł Tryba
—————————————————————————
Do nabycia wSklepiku.pl!
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/250382-swiety-graal-polskiej-satyry-slonimski-tuwim-nasza-recenzja