Koenigsberg, październik 1945 r.: „Od pewnego czasu zdarzają się przypadki jedzenia ludzkiego mięsa. Nie należy się temu dziwić ani na to oburzać.” Od paru miesięcy miasto jest w rękach Sowietów, ale już wcześniej brakowało wszystkiego. Ludzie ratują się gotując zupę z chwastów, robiąc ubrania ze sznurka, żebrząc i kradnąc, a także zaprzedając zdobywcom. Ułamek nierozbitego cudem słoika to majątek: można w nim pobrać brudną polewkę, którą rozdaje się w zatłoczonych obozach skupiających tych, co jakimś sposobem przeżyli poprzedni rok. Pomaga również grzebanie w gruzach; no właśnie: „miasto” to wielkie słowo. Po wiosennej ofensywie, z Królewca, jednego z najpiękniejszych miast Europy, pozostało niewiele ponad hektary gruzowisk.
Hans Lehndorff, dziedzic i potomek szacownego rodu wschodniopruskiego (z prawdziwym „von” przed nazwiskiem), był członkiem niszowej formacji protestanckiej. Jako człowiek głęboko wierzący (występował nawet w roli duchownego: chrzcił dzieci, odprawiał nabożeństwa) miał zawsze przy sobie broszurę z biblijnymi cytatami na każdy dzień. Pomiędzy nimi znalazło się dość wolnych stron, by czynić notatki o każdym z mijających dni. Tak powstał „Dziennik z Prus Wschodnich”, rodzaj relacji na żywo z apokalipsy.
Genialnie ustawiony w życiu (przystojny, bogaty, wykształcony) panicz z dobrego domu obserwuje za pomocą wszelkich dostępnych człowiekowi zmysłów totalną, gwałtowną i nieuniknioną likwidację wszystkiego, co znał, cenił i kochał. W gruzach leży nie tylko Królewiec; destrukcji uległo całe uniwersum niemieckiej kultury budowanej tu od stuleci, cegła po cegle. Lehndorff obserwuje uważnie bezsensowną, dewastacyjną działalność zdobywców; nie może się nadziwić Rosjanom, że nieustannie „niszczą coś, co za moment może im się przydać”. Z ponurą satysfakcją odnotowuje bojaźń, jaką wzbudza w nich skrzętna zapobiegliwość protestantów, próbujących w chaosie zbudować namiastkę uporządkowanego świata.
Ale nie tylko o materię tu idzie. Lehndorff rozpoczął pisanie dziennika latem ’44 r., nie mając żadnych złudzeń, co do losu, jaki czeka jego kraj. Był lekarzem: posiadając wielkie możliwości, jeszcze przed wybuchem wojny obrał sobie odległą Wystruć jako miejsce pracy i życia. Kiedy sowiecka nawałnica sięgnęła granic prowincji, przeniósł się do Koenigsberga, ale nie pojechał dalej, chociaż wielu tak właśnie zrobiło. Postanowił pozostać ze swoimi pacjentami. I był z nimi nawet wtedy, kiedy medyczna posługa przestała mieć jakikolwiek sens. Nawet śmierć, odwieczny wróg lekarza, zmieniła bowiem swoje znaczenie. Lehndorff, operując słowem wstrzemięźliwym ale plastycznym, frazą krótką ale tak wiele mówiącą, obywa się bez patosu, lecz nie bez emocji. Odnotowuje kolejne śmierci bliskich mu ludzi bez trwogi, bez złości. W tym świecie śmierć nie jest porażką, jest uwolnieniem: „Na naszych oddziałach pojawia się też tyle przypadków tyfusu, że izolowanie chorych już dawno nie ma sensu [...] Gize leży z dyfterytem, siostra Martha Wolf z sali operacyjnej zmarła na tyfus [...] Fachowiec od odwszawiania, młody, silny wojak, też już nie żyje. Podobnie jeszcze wielu innych, których znałem. Nie da się ich wszystkich wymienić. Spośród duchownych ewangelickich, którzy zostali w Koenigsbergu, połowa nie żyje.” Nawet pochówek odarty jest z mistyki: „Najpierw szperamy na strychu budynku w poszukiwaniu czegoś na kształt trumny i znajdujemy wąską szafę, która nadaje się do tego celu. Potem łopatami zabieramy się do roboty.” W tym wypadku chodziło o znajomego, większość nie miała podobnego komfortu: chowano ich byle jak i byle gdzie: „dziennie umiera 30-40, a nad ranem wynosi się ich zawiniętych w papier do zaciemniania [okien] i układa w stosach za tylną bramą”.
Lehndorff jako chrześcijanin szuka w Piśmie nie tylko pocieszenia, ale i odpowiedzi na pytanie o sens tego wszystkiego. Sugeruje jednak odpowiedź, dla której nie sposób znaleść zrozumienie: katastrofalna klęska – nie tylko III Rzeszy przecież – ale Niemiec pojętych jako konstruktora cywilizacji, miałaby być karą za ich zbrodnie. Ogrom porażki odpowiadać miał w takim schemacie ogromowi zła, jakie wyrządzili Niemcy. Ich miasta zostały starte z powierzchni ziemi, ich ludność zdziesiątkowana, ci którzy przeżyli – poniżeni. Ale Sowieci jako narzędzie Boga ? On miałby dać wiktorię półdzikiej, niszczycielskiej tłuszczy ze stepów ? Sowietyzm jako kara za nazizm nie pasuje też w wymiarze czysto ludzkim, dotyka bowiem po równi winnych i niewinnych, trafia na oślep. Często karząc również i tych, którzy ofiarami stali się już wcześniej. Historia Polski jest tu dobrym przykładem, i nie jedynym.
Ale można też znaleźć u Lehndorffa oceny, w których łatwo odnajdujemy własne. Natykając się raz po raz na Urząd Bezpieczeństwa, definiuje go bezbłędnie za każdym razem jako „polskie Gestapo”. Podobnie jest z sowieckim wojskiem. Autor dziennika nie poprzestaje na opisach gwałtów, morderstw, okrucieństw. Odnotowuje np. bezbrzeżny zachwyt sołdatów rowerami, których wcześniej nie znali: „Bezsensownie dzwonią i pędzą ulicą w tę i z powrotem, najchętniej przejeżdżając kałuże [...] Pokrzykują z radości, kiedy woda pryska na boki.” Są i inne obserwacje: „[Rosjanie] są zupełnie niewrażliwi na hałas [...] Z ich kwater rozbrzmiewa nieustannie ryk radia, trwający do późnej nocy. Oświetlenie też musi być możliwie jaskrawe.” Wciąż przerażają absolutnym brakiem szacunku wobec rzeczy, które „dla nas przynależą do życia”. Lehndorff dostrzega również to samo, co dostrzegł sto lat wcześniej markiz de Custine: „najgorszy w kontaktach z nimi jest strach, który najwyraźniej pobudza ich agresję. Natomiast zadziwiająco wiele można osiągnąć bezczelnością. Największym błędem są próby przypodobania się im.”
W październiku 1945 r. Lehndorff opuścił Koenigsberg i pomaszerował na południe, które już wówczas było polskie. Przez półtorej roku dane mu było mieszkać pośród Polaków, i chyba dobrze czas ten wykorzystał. W każdym bądź razie nauczył się tu dostrzegać ludzi nie tylko w Niemcach. Ale pomimo że błądził po lasach, w których „znał każde drzewo”, tuż obok pałacu zbudowanego przez i dla jego rodziny, już nie był u siebie: „Jedynie niebo pozostało takie samo”. Jednym z wiosennych transportów 1947 r. wyjechał na zachód. Rok wcześniej Koenigsberg otrzymał miano Kaliningradu. Rodowe Januschau i Steinort stały się Januszewem i Sztynortem.
Poza wszystkim innym, książka stanowi znamienne memento dla współczesnych: byłych, obecnych i przyszłych. Naukę o następstwach poczynań władzy, naukę o cenie zaniechań; naukę o kosztach ponoszonych głównie przez ludzi zupełnie innych, niż ci, którzy machinę destrukcji uruchomili, uczynili ją możliwą.
Dr Mariusz Korejwo
---------------------------------------------------------------
Koniecznie zajrzyj do naszego internetowego sklepu wSklepiku.pl!
Znajdziesz tam mnóstwo ciekawych książek w atrakcyjnych cenach.Zapraszamy!
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/250380-dziennik-prus-wchodnich-jedynie-niebo-pozostalo-takie-samo-recenzja
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.