Układałem sobie w myślach tę recenzję jeszcze zanim włożyłem płytę do odtwarzacza. No bo co nowego może zaprezentować Dikanda na swoim piątym studyjnym krążku? Zespół gra siedemnaście lat, pozycję ma ugruntowaną, styl okrzepły – na pewno będzie to samo… Jak zwykle na niedosiężnym dla wielu innych kapel poziomie, ale co tu jeszcze nowego można z tej formuły wykrzesać? Okazuje się, że dużo!
Co w myślach ułożyłem – muszę zapomnieć i zacząć pisać od początku. No właśnie, ab ovo – co to za zwierzę ta Dikanda i co sobą reprezentuje? Szczeciński sekstet gra world music co się zowie. Swobodnie czerpie z muzyki bałkańskiej, ukraińskiej, romskiej, ale też Orientu. Zespół wykorzystuje zarówno tradycyjne pieśni, jak i swoje własne kompozycje. Ale najważniejsze jest nie co, ale JAK gra. Otóż, gra obłędnie! Jeśli szukacie idealnego balansu między muzyczną wirtuozerią, żywiołowością a uduchowionym nastrojem – to znajdziecie go na krążkach Dikandy. Zaskakuje mnogość wokalnych środków wyrazu: arabskie wokalizy, hałłakowanie, wyrafinowane harmonie i… własny wymyślony język Dikandish. Zespół dysponuje trzema damskimi głosami, przy czym Anna Witczak-Czerniawska i Katarzyna Dziubak obsługują jeszcze odpowiednio: akordeon i skrzypce a Katarzyna Bogusz skupia się wyłącznie na śpiewie. Gitarzysta Piotr Rejdak na swoim akustyku potrafi zaprezentować się jako miłośnik i jazzu, flamenco. Wszystko to pięknie siedzi w akustycznej sekcji rytmicznej (bębny i perkusjonalia Daniela Kaczmarczyka, kontrabas Grzegorza Kolbreckiego ). Dikanda to przede wszystkim świetnie zgrany zespół koncertowy (co udowodnił dwupłytowy zestaw „Live” produkowany przez Litzę, z którym kapela od lat trzyma sztamę), ale dba też o dopieszczone brzmienie płyt studyjnych. Do tej pory wydała cztery, ale od wypuszczenia na rynek „Ajatoro” minęło długie pięć lat przerywanych tylko wydawnictwami koncertowymi (wspomniane „Live” i DVD „Live in Zakopane”) i niekończącymi się trasami (sporo w kraju, jeszcze więcej za granicą). Czas najwyższy na nowy repertuar, fani się niecierpliwili!
Dikanda pacyfikuje wyposzczonych słuchaczy jeszcze zanim „Rassi” zabrzmi z głośników. Jak głosi notka we wnętrzu okładki opóźnienie wynikało miedzy innymi z narodzin potomków pań Witczak-Czerniawskiej i Dziubak. Okej, nie mam więcej pytań, są sprawy ważne i ważniejsze! Zresztą czego można się spodziewać po zespole, którego nazwa w suahili oznacza rodzinę? Ale skoro już coś nowego popełnili, to niech zachowają poziom! A tymczasem Dikanda zrobiła mi psikusa. Pozostając sobą nagrała album inny od poprzednich! Punktem wyjścia do zreformowanego brzmienia zespołu jest ubiegłoroczne DVD. Podczas koncertu w zakopiańskim Teatrze im. Witkacego Dikanda zaprosiła kilku gości – pojawiły się drugie skrzypce, trąbka, odrobina elektroniki (na szczęście nie do przesady). Na „Rassi” znów mamy Dikandę na bogato – z sekcją dętą (nic to, że dogrywaną przez jednego Szymona Bobrowskiego) i dialogi skrzypiec pani Dziubak i kolejnego gościa – Andrzeja Jarząbka. W „Kori” (jednym z najmocniejszych punktów programu) pojawiają się elektroniczne klawisze, a Piotr Rejdak zamienia pudło na gitarę elektryczną grając ekspresyjne, pejzażowe solówki w duchu Davida Gilmoura. Dodajmy do tego częste użycie przez Daniela Kaczmarczyka elektronicznego bębna i otrzymujemy starą-nową Dikandę.
Na szczęście elektronika to tylko mądrze użyta przyprawa, Dikanda nie uległa – pardonnez le mot – clannadyzacji. Całość nadal brzmi akustycznie i organicznie – że o maestrii członków zespołu nie wspomnę. Jest jednak pewna różnica – więcej tu tym razem Bliskiego Wschodu. Utwór tytułowy, „Kori”, nawet – o dziwo! - „Dumy moi” z wykorzystaniem tekstu Tarasa Szewczenki – wszystkie te kompozycje mają transową, przestrzenną konstrukcję kojarzącą się z muzyką arabską. Ale jak już Dikanda wdepnie na Bałkany, to z nową energią – dzięki wspomnianym dęciakom pana Bobrowskiego. Gra on z taką rozklekotaną gracją, jaką ma słynna weselno-pogrzebowa orkiestra Bregovicia czy też zdobywający coraz większą popularność polski zespół Bubliczki. Fajnie wypada jego unisono ze skrzypcami w „Dejla lelija”. A’propos unisono – jak panie wokalistki potrafiły tak szybko wyśpiewać słowa „Hanki”? Były na dopalaczach czy co? Albo ten niesamowity, tęskny śpiew pani Witczak-Czerniawskiej w „ A Ivan ta”…. W „Pustono ludo” pojawia się rytm hinduskiej ragi. A zresztą – o każdym kawałku można dużo i dobrze.
Jak dla mnie – „Rassi” to pierwszy poważny kandydat do miana płyty roku (pal diabli, że album ukazał się 30go grudnia roku ubiegłego – kto zdążył go przesłuchać przed sylwestrem?). Zespół potwierdził swoją klasę i inwencję, znów zabrał mnie w niesamowitą podróż. Zresztą, co ja się będę rozpisywał! Jednym słowem: cudeńko! Moim zdaniem jedna z dwóch najlepszych płyt Dikandy – ex aequo z „Usztijo”.
Paweł Tryba
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/250341-rassi-nowa-stara-dikanda-nasza-recenzja
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.