Pod pseudonimem St. Vincent kryje się wokalistka i gitarzystka Annie Clark - rodem z Tulsy (Oklahoma), lecz wychowana w "biblijnym", południowym Teksasie. Jej twórczość, to dojrzały zbiór przemyśleń i muzycznego crossover.
Jej debiutancki album z 2007 roku to suma jej religijnego wychowania i kulturowo-muzycznych wpływów, na które złożyły się tak nagrania Johna Coltrane'a, dramaty Tennessee Williamsa, jazz, gospels, blues, tradycyjny folk oraz nowszej daty gothic - w wersji southern. Ale też miks wyniesionych z domu fascynacji judaizmem, katolicyzmem, unitarianizmem i kościołem Mehera Baby. To wszystko w sposób niezwykle urokliwy zawarte zostało na płycie „Marry Me".
Mimo dziesiątków odniesień kulturowych Annie wydaje się być typową dziewczyną z Południa USA - zdeklarowaną tradycjonalistką, która pod względem muzycznym najbliższa jest Burtowi Bacharachowi, czy choćby filmowej muzyce twórcy bondowskiego tematu, Johna Barry'ego. O czym przekonuje utwór „Your Lips Are Red". Blisko też jesteśmy nie mniej wspaniałej tradycji wywiedzionej z jazzu ballady spod znaku Nat King Cole'a, o czym przypominają „Paris Is Burning" czy „All My Stars Aligned". A stąd już - przynajmniej w świecie Annie - niedaleka droga tak do beatlesowskiej psychodelii („Jesus Saves, I Spend", sytuujący się w okolicach "Blue Jay Way" George'a Harisona) czy mazzystarowej zmysłowości i clannadowej atmosferyczności („Landmines").
Często te różne wpływy się mieszają w różnych konfiguracjach, ale nigdy nie ma między nimi konfliktu. Zawsze układają się w zupełnie nową jakość. Zasługą jest głos i emocjonalna, pełna delikatości i romantyzmu interpretacja Annie. Nie ma wątpliwości, że album „Marry Me" to zwiastun narodzin gwiazdy. I to nie tylko w indie-popowym obiegu.
"Actor" to drugi album amerykańskiej pieśniarki występoujacej pod pseudonimem St. Vincent ( 2009 ) hojnie obdarzonej przez naturę pięknym głosem i kompozytorskim talentem. Jak bardzo jest ona ceniona w muzycznym świecie Ameryki Północnej świadczy fakt, że występowała jako support na trasie z Arcade Fire i pojawiła się w prestiżowym show Davida Lettermana. Droga do debiutu tej urodzonej w Oklahomie, a wychowanej na przedmieściach Dallas pieśniarki nie była być może długa, lecz obfitowała w znaczące momenty. Kiedy po ucieczce z nudnej suburbii w Teksasie do Nowego Jorku wróciła jak niepyszna i do cna spłukana do Dallas, związała się najpierw z chrześcijańsko-rockową grupą Polyphonic Spree, a potem występowała z zespołem akompaniującym Sufjanowi Stevensowi. Wtedy dostrzegł ją ktoś z Beggars Banquet, by z czasem przekazać ją pod opiekę siostrzanej firmie 4AD.
"The Actor" - nic nie tracąc z arkadyjskiego piękna i literackiej przewrotności debiutu "Marry Me" - to płyta, która zdumiewa dojrzałą refleksją na temat ludzkiej egzystencji: prawdziwej, obnażonej natury człowieka i ról, jakie przybiera on w codziennych i odświętnych kontaktach ze światem. Jest to płyta piękna, ważna i szczera, natchniona i inspirująca.
Po doskonale przyjętych albumach "Marry Me" i "Actor", wokalistka Annie Clark, zaprezentowała nowy zestaw piosenek "Strange Mercy" (2011), który oscyluje między horrorem a sielanką. Na "Strange Mercy" Clark osiągnęła niemal doskonałą równowagę między rockowym atakiem, zwłaszcza gitary, ale i syntezatorów, a swą pełną zwodniczej słodyczy wokalistyką. Już pierwsze utwory płyty, wywołujące dreszcz "Chloe In The Afternoon", „Cruel", „Cheerleader" i kończący się jakby przeniesioną z izby tortur partią syntezatora "Surgeon" wywołują piorunujący efekt.
Ale to tylko początek bardzo wielu wysublimowanych atrakcji, jakie przynosi ta płyta aż do wybrzmienia finalnego „Year Of The Tiger". Clark jest wybitną kompozytorką i fenomenalnie nieprzewidywalną interpretatorką swej muzyki. „Strange Mercy" z pewnością jest jej bardzo satysfakcjonującym albumem w dyskografii, w czym sporą rolę odegrało zatrudnienie swego starego znajomego Johna Congletona jako producenta (m.in. The Polyphonic Spree, Modest Mouse, Explosions In The Sky, The Mountain Goats, Antony & The Johnsons) oraz klawiszowca Briana LeBartona z zespołu Becka i perkusistę Smitha z Midlake.
Kolejną płytą była zaskakująca duetem z Davidem Byrne'em "Love This Giant" ( 2012), które powstało dzięki nowojorskiej przyjaźni. Oboje partnerzy nie do końca pamiętają jak to się zaczęło, ale po kilku przypadkowych spotkaniach, David Byrne i Annie Clark, nawiązali twórczy dialog, który odbywał się na przestrzeni ostatnich trzech lat. Ciekawość i wzajemne uznanie determinowało tych konspiratorów, a rezultatem jest album zuchwały i dosłownie bezczelny. Byrne i Clark snuli swoje intrygująco zagadkowe opowieści - raz dziwaczne, kiedy indziej mroczne - wspierani przez rozbudowany zespół instrumentów dętych w miejsce tradycyjnego rockowego składu.
Jest jakaś magiczna miejskość na "Love This Giant". Jakby tańczyli na ulicach, a ich głosy unosiły się nad rytmami, melodiami, trochę odnosząc się w ten sposób do kakofonii miasta. Choć zarówno Byrne jak i Clark mają swoje rozpoznawalne brzmienie i wizerunek, który czyni z nich frapujących wykonawców indywidualnie, to jednak ich głosy mieszają się tutaj w naturalny sposób, bez wysiłku. Czasami wymieniają się zwrotkami, kiedy indziej śpiewają unisono. Jak przyjaciele, którzy mogą kończyć za siebie zdania. Instrumenty dęte nadają piosenkom atrakcyjny teatralny blask, podczas gdy programowane instrumenty perkusyjne zapewniają współczesne odczucia.
Pomysłowe aranżacje zachwycają niezwykłymi wokalnymi występami - przykładem synkopowana partia Byrne'a w "I Should Watch TV" czy doskonała partia Clark w "Optimist". Choć nie ma na "Love This Giant" wszechogarniających tematów, w tekstach większość napisanych razem przez Byrne'a i Clark, dominują surrealistyczne obrazy przyrody. Groźba naturalnej katastrofy jest obietnicą emocjonalnego objawienia, a miejska apokalipsa wskazuje drogę na przyjęcie w ogrodzie. Choć tych artystów połączył przypadek, to dzieło jakie stworzyli razem jest niczym przeznaczenie. Indywidualne podejście Davida Byrne'a do muzyki pop dało podstawę dla całej generacji niezależnie myślących artystów z Brooklynu i poza nim. Wliczając w to Clark, która przez szereg lat tworzyła swoje nagrania w sypialni, zanim świat poznał ją pod pseudonimem St. Vincent.
Lubiący muzykę na żywo David Byrne, który często na swoim rowerze odwiedza sale koncertowe Nowego Jorku, uważa że pierwszy raz zobaczył St. Vincent w 2008 roku w Bowery Ballroom, niedługo po tym, jak wydała swój debiutancki album "Marry Me". Od tego czasu śledził jej karierę. Clark myślała o nim jako o "duchu", który dyskretnie pojawiał się na jej koncertach. Nie widziałam go, ale słyszałam, że był. I byłam naprawdę podekscytowana. Oficjalnie zostali sobie przedstawieni 3 maja 2009 roku, podczas charytatywnego koncertu Dark Was The Night w Radio City Music Hall, zorganizowanego przez organizację Red Hot. Zaledwie dzień później spotkali się ponownie w małym sklepie z używanymi książkami w Soho, na jednorazowym występie Bjork i Dirty Projectors, podczas prezentacji muzyki Davida Longsretha, stworzonej specjalnie dla islandzkiej wokalistki. Organizatorzy tego przedsięwzięcia zapytali Byrne'a czy nie rozważał stworzenia czegoś podobnego z Clark. Stało się to katalizatorem do muzycznej wymiany, która odbywała się na przestrzeni kolejnych dwóch i pół lat. Zarówno przez e-mail jak i osobiście, gdy oboje byli na tyle długo w Nowym Jorku, by zarezerwować trochę czasu w studiu. Trzy lata od momentu gdy zostali sobie przedstawieni, para ukończyła album.
"St.Vincent" to czwarty studyjny album amerykańskiej artystki. Zostanie wydany 24 lutego 2014 r. w Wielkiej Brytanii i 25 lutego w Stanach Zjednoczonych. Album został wyprodukowany przez Johna Congleton. Utwory znajdujące się na płycie zostały skomponowane przez St. Vincent w Austin w Teksasie , a następnie nagrane w studiu w Dallas.
Annie Clark, bo tak brzmi prawdziwe nazwisko St. Vincent, tłumaczy wybór swego pseudonimu w sposób prosty i rozbrajający. Jej zdaniem ktoś taki jak Annie Clark, to osoba, jaką raczej kojarzy się z kimś, kto codziennie zanosi brudną bieliznę do automatycznej pralni, a nie z działalnością sceniczną. I to o pewnych solennych ambicjach. Annie nie chce udawać prostej dziewuchy śpiewającej folk, ani też ukrywać swojego pochodzenia z klasy średniej. Specjalizuje się w piosence rzeczywiście sięgającej korzeniami amerykańskiej muzyki ludowej, ale też przywodzącej na myśl równie długą tradycję songów o zdecydowanie poetyckim, artystowskim rodowodzie.
GK / Sonic Records
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/250321-st-vincent-zdeklarowana-tradycjonalistka-z-poludnia-usa
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.