Dokładnie dziś, 6 lutego mijają trzy lata odkąd Gary Moore odszedł na drugą stronę luster… I wciąż nie mogę się z tym pogodzić i naiwnie wierzę, że usłyszę Jego nowe nagrania i ujrzę roześmianą twarz na koncercie, podczas wywiadu, czy w przekazach telewizyjnych…GARY MOORE jako muzyk, artysta i człowiek wiele dla mnie znaczył. Mimo, że nigdy nie przebił się do grona najlepszych gitarzystów świata – wirtuozów, wymienianych jednym tchem przez krytyków i znawców gitary, to zawsze był w kręgu gitarzystów poważanych i z którymi trzeba się liczyć. Gary Moore był, jest i będzie moim ulubieńcem, bez względu na to, czy wracam do nagrań Thin Lizzy, Jego płyt znaczonych heavy metalem, czy bluesową maestrią i przestrzenią w fakturze evergreenów. Patrząc na koleje mojego życia, Gary Moore był (i jest) dla mnie najważniejszym muzykiem i najbardziej ukochanym…
Był przede wszystkim znakomitym gitarzystą, ale ja rozkochałem się w Jego głosie. Nie ważne czy wykrzyczał z pasją frazy z „Murder In The Skies”, czy „Run For Cover” (heavy metalowy okres Jego kariery), czy czule wyśpiewywał strofy „Still Got The Blues”, albo „Separate Ways” (bluesowe historie). Jedno jest pewne, że kiedy śpiewał ballady, całym sobą, tkliwie, z uczuciem i do bólu prawdziwie, to nie miał sobie równych! A czy w ogóle jest ktoś, kto nie kocha Jego głosu? Czy jest ktoś, Kto nie zna Jego brzmienia gitary?
Robert William Gary Moore i urodził się 4 kwietnia 1952 roku w Belfaście, w Irlandii Północnej. Miłością do muzyki zaraził go ojciec, Robert, lokalny animator kultury i promotor młodych zespołów. To ojciec podarował ośmioletniemu Gary’emu zdezelowaną, niemiecką gitarę akustyczną na której dość szybko zaczął grać melodie The Shadows. Osiem lat później, to także ojciec dołożył brakujące banknoty, aby Gary mógł dzierżyć w rękach pierwszy dobrej jakości instrument. Była to legendarna gitara elektryczna Fendera Telecastera. "Kiedy zobaczyłem w Belfaście koncert Jimiego Hendrixa a trochę potem Johna Mayalla i jego Bluesbreaker's wiedziałem, że muszę pójść w kierunku bluesowo – rockowym, gdy mowa o grze na gitarze, marzeniach i całym życiu" – wspominał
Gary Moore w jednym z wywiadów dla stacji VH1
Wielkim wzorem dla młodego muzyka był przede wszystkim lider Fleedwood Mac – Peter Green. Dlaczego? O tym za chwil kilka. Prawie czterdzieści lat później Gary Moore złożył mistrzowi specjalny hołd pod postacią albumu „Blues for Grenny” (1995). Jako młodzieniec spotkał Greena i wykorzystał moment wspólnego z nim muzykowania w jednej z sal Belfastu.
Czas dojrzenia, czas olśnienia i Peter Green
Gary Moore ukończył piętnaście i przeniósł się do Dublina. Od tej pory jego ścieżki życia przecięły się nierozerwalnie z Philem Lynnottem. Razem zaczęli muzykować w grupie Skid Row. Sam Lynnott długo nie zagrzał miejsca w składzie bandu, ponieważ myślał już o założeniu Thin Lizzy. Gary Moore podtrzymywał jeszcze przez prawie cztery lata muzykowanie ze Skid Row. Nie odniósł z zespołem spektakularnych sukcesów, ale odnalazł swoją muzyczną drogę i przeznaczenie. Ale też nie od razu. Gdyby nie Skid Row, który pewnego razu rozgrzewał publiczność przed koncertem Fleedwood Mac, to Gary Moore nie miałby szans by poznać osobiście legendarnego założyciela grupy i wielkiej muzycznej osobowości – Petera Greena. Gwiazda muzyki zafascynowana poziomem i jakością gry Moore’a postanowiła działać. Green nie przebierając w słowach po prostu zażądał od swojego menedżera, aby załatwić kontrakt płytowy dla Skid Row. W taki oto sposób nieznana szerokiej publiczności grupa z Irlandii podpisała wymarzony kontrakt z potentatem CBS. Sam Gary Moore odkupił od oszołomionego Jego grą Greena model gitary 1959 Gibson Les Paul Standard, która na prawie dwadzieścia lat stała się jego głównym instrumentem. Wrócił do niej nagrywając album „Blues For Grenny”. A oto jeden z piękniejszych korali z tej płyty. To oczywiście „I Loved Another Woman”, którą napisał pod koniec lat 60. Peter Greenbaum.
„Na swoim”…
Skid Row wydał kilka singli i albumów, zagrał parę udanych tras koncertowych, ale komercyjnego sukcesu nie odniósł. Zniechęcony takim obrotem sprawy Moore pożegnał się z formacją w roku 1972 i założył własny zespół: Gary Moore Band. Trio z którym wydał album „Grinding Stone” (1973). W tym czasie współpracował także z Philem Lynnottem z Thin Lizzy oraz w legendarnej formacji Colosseum II.
W składzie Thin Lizzy zagościł kilka lat później, kiedy Lynnott poprosił go o gitarowe wsparcie podczas koncertów na amerykańskiej trasie wschodzącej wtedy gwiazdy grupy Queen. Styl gry Moore’a podbił serca fanów i zdrową zazdrość samego Briana May.
Potem przyszedł czas na solowy debiut: „Back On The Streets” (1978) nagrany z przyjaciółmi z Thin Lizzy. Przebojem stała się piosenka „Don’t believe a Word” zaśpiewana przez Phila Lynnotta. Krążek „Back On The Streets” słynny jest z innego nagrania. W zestawie dziewięciu nagrań znalazła się perełkowy, klasyczny już evergreen, cudowna ballada „Parisienne Walkways”. Duet Gary Moore – Phil Lynnott stworzyli piękne i ponadczasowe muzyczne dzieło. Trwająca niewiele ponad trzy minuty piosenka podbiła cały świat. Utwór powstał w oparciu o melodię jazzowego standardu „Blue Bossa” Kenny’ego Dorhama. Ten riff zna każdy! Absolutnie każdy! Nie tylko zakochani, ale i ci co tęsknią do tego uczucia. Utwór trafił na ósme miejsce zestawienia UK Single Chart. Przypominam moim zdaniem najlepsze koncertowe nagranie tego szlagieru, z gorącego koncertu w Montreux w 2010 roku, na niespełna pół roku przed Jego śmiercią:
Przyjaźń z Philem Lynnottem i złoty okres Thin Lizzy
Ukoronowaniem ich muzycznych dokonań był solowy album Lynnotta „Solo In Soho” z 1980 roku, z udziałem właśnie Garry Moore'a, oraz takich gwiazd jak Mark Knopfler z Dire Straits, czy Midge Ure z Ultravox. Album uważany jest za jeden z najlepszych w dyskografii grupy przyniósł także sukces komercyjny a sukces samego Thin Lizzy przyczynił się do wzrostu popularności Moore’a. Gary Moore przestał być anonimowy, zaś krytycy i inni gitarzyści coraz częściej entuzjastycznie wypowiadali się o umiejętnościach Gary Moore. Ale niesforny syn Belfastu nie był w stanie wpasować się na stałe w zespół Phillo. Po kłótniach i licznych nieporozumieniach, dodam: nie tylko artystycznych, opuścił Thin Lizzy, by działać już na własne nazwisko. Nie zapomniał jednak o pracy muzyka sesyjnego i udzielał się w innych projektach, jak choćby na płytach takich tuzów jak Greg Lake z Emerson, Lake And Palmer i czy Cozy Powell.
Gary Moore prawdziwe narodziny (muzyczne)
Rok 1982 przyniósł krążek “Corridors Of Power”, gdzie znalazły się m.in. ognisty i zagrany z hard – rockowym rozmachem “Don't Take Me For A Loser”, dynamiczny “Rockin' Every Night”, czy cudowną balladą „Always Gonna Love You”. Od tej pory ballada rockowa stała się Jego znakiem rozpoznawczym. Jak się nie wzruszyć oglądając ten klip?
Trzeci album Moore’a powstał w gronie zacnych i szanowanych muzyków. Oto za zestawem perkusyjnym zasiadł sam Ian Paice (Deep Purple). Neil Murray (basista) i Don Airey (klawisze) prawie na zawsze weszli już do składu towarzyszącego naszemu bohaterowi. „Corridors Of Power” dały Moore’owi posmak sukcesu.
Podkreślano w recenzjach, że „miał ogromne wyczucie w grze wyczarowując dokładnie tyle dźwięków ile trzeba”. Co ważne, Gary Moore nie potrzebował żadnych dodatkowych efektów by wzmocnić swój gitarowy przekaz. Grał w rodzaju natchnionego gitarowego wieszcza, który raz staje się nastrojowym lordem Byronem, aby za chwilę przemienić się w Oscara Wilde’a gitary. Już wtedy wykreował swój specyficzny styl. Bez znaczenia było już co w danej chwili gra, heavy metal, rock domieszką hard, eksperymentatorski fussion, czy najsmakowitszy blues. Biały blues. Zawsze było wiadomo, że to On.
CZYTAJ TEŻ:Świeczka pamięci dla GARY MOORE'A - trzy lata po odejściu cz. 2
Tomasz Wybranowski
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/250318-swieczka-pamieci-dla-gary-moorea-trzy-lata-po-odejsciu-cz-1
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.