Jeśli Pasikowski uznał ją za materiał na ciekawą opowieść, to oznacza, że historia pułkownika Kuklińskiego ma samoistną moc. To jego zwycięstwo zza grobu.
Obejrzałem „Jacka Stronga”. I jestem pod dużym wrażeniem**.
To nie jest może film wielki, bo czuję, że Władysław Pasikowski nie sprzedaje nam w nich swoich emocji i swojej duszy. Ale to film bardzo dobry, który dowodzi siły samej tamtej historii. Pasikowski wyczuł tę siłę i uznał, że to dla niego artystyczna szansa. Bywa, że czasem przy takich okazjach prawda wygrywa z kłamstwem.
A Marcin Dorociński zagrał pułkownika Ryszarda Kuklińskiego tak, że ja sam poczułem wyrzuty sumienia. Dlaczego? Bo w latach 90. kiedy ta sprawa była przedmiotem najgorętszych sporów, byłem wprawdzie za pełną rehabilitacją pułkownika, ba uznawałem stosunek do jego historii za test na stosunek do PRL. Ale instynktownie trochę się odsuwałem od całej historii, bo to jednak nie wiadomo, bo rzecz dotyczy niejasnych motywacji człowieka, który nie działał z otwartą przyłbicą, a „szpiegował”. Dziś, kiedy gazeta czcząca Jaruzelskiego wymawia nadal Kuklińskiemu komunistyczną przeszłość i równocześnie wyrzuca dwuznaczne moralnie wybory „szpiegowskie”, te moje rozterki jawią się jako śmieszne. Ale ocen dokonuje się przecież nie tylko w kontekście, na tle innych ocen, mają one też swoją samoistną wagę. Dopiero Dorociński wspierany reżyserską zręcznością Pasikowskiego uświadomił mi w pełni dramat tego człowieka, heroizm jego wyborów i jego dramatyczną samotność. To już nie jest tylko papierowy symbol określonej postawy.
Zaletą Pasikowskiego okazało się wyczucie natury kina sensacyjnego i umiejętność grania na emocjach. Kiedy narzeka na cepeliowski patriotyzm (choćby w wywiadzie dla „Wyborczej”) popada w banał, ale może tylko ktoś taki miał szansę aby uniknąć zbędnego patosu. A przecież pomimo amerykańskiej „faktury” i tempa filmu, to nie jest jedna więcej banalna szpiegowska historia. Kukliński Dorocińskiego ma wymiar polskiego bohatera narodowego. Jak obaj z Pasikowskim tego dokonali – nie wiem. Po prostu to czuję.
Oczywiście Pasikowski jako autor scenariusza dokonał wyboru. Odwołując się głównie do książki Benjamina Weisera, wybrał najkorzystniejsze dla swojego bohatera wersje i interpretacje. Jakoś jednak nie poznałem żadnej alternatywnej wersji, która trzymałaby się kupy. Jarosław Kurski dzieląc dziś włos na czworo (co i tak jak na „Wyborczą” oznacza postęp) zastanawia się, czy informacje Kuklińskiego były naprawdę przydatne. Ciekawe, czy zdecydowałby się na podobne wyzwanie będąc samemu na miejscu człowieka, który znalazł się z własnej woli w centrum zła, ale potem z naddatkiem te swoje fałszywe wybory odkupił. To jest sedno historii o Kuklińskim.
Pozornie trudno w tej opowieści o napięcie, skoro znamy finał. Kukliński ma uciec z kraju. A jednak Pasikowski powtarza fenomen „Dnia szakala”, kiedy oglądamy na ekranie niedoszły zamach na de Gaulle’a i mamy przez moment wrażenie, że historia potoczyła się inaczej i generał został zabity. Z drugiej strony przypominam: i widz zagraniczny nie zna pointy tej historii i niestety wielu młodych Polaków będzie ją oglądało jako coś całkiem świeżego. Niedawno Robert Mazurek wychodząc z filmu o księdzu Popiełuszce, usłyszał rozmowę dwóch dziewczynek. – Myślałam, że mu się uda – mówiła jedna do drugiej. Film ma i tę zaletę, że łączy amerykańską konstrukcję fabularną z niezłym wyczuciem realiów. Człowiekowi, który PRL pamięta, nic tu nie zgrzyta. Może jedynie sceny rozgrywające się na samym szczycie władzy (Breżniew) pobrzmiewają pewną sztucznością. Ale tak naprawdę akurat w tym przypadku ja przynajmniej nie jestem w stanie wyczuć, jak to mogło wyglądać naprawdę. Podkreślmy przy okazji fenomenalną grę rosyjskich aktorów, zwłaszcza Olega Maslennikowa (marszałek Kulikow).
Krzysztof Varga ocenił, że ten film jest równie schematyczny jak „Pokłosie”, tyle że tamten nie podobał się prawicy, ten ją zachwyci.Można by naturalnie schemat odwrócić, nie pamiętam Vargi wśród krytyków „Pokłosia”, ale ja sprzeciwiam się samej logice. Nie jest tak, że film o kimś, kto dokonuje dobrych wyborów, jest z założenia schematyczny i niepotrzebny. Nie jest tak, że trzeba dopiero kogoś całkiem pokręconego jako bohatera, żeby uznać film za dzieło artystyczne. „Jack Strong” pokazuje przemianę Kuklińskiego ciekawe i to się liczy.
Moje pretensje do „Pokłosia”, nakręconego jako całkiem sprawny społeczny thriller, były inne. Po pierwsze nie pokazywał politycznego kontekstu jedwabieńskiej zbrodni umieszczając ją w jakiejś abstrakcyjnej polskiej wiosce. Po drugie czynił dzisiejszy polski lud ciemnym i krwiożerczym mocno wbrew realiom. Trudno to było tłumaczyć artystyczną wyobraźnią, a już na pewno skutki takiej wyobraźni były opłakane. Ja skądinąd unikałem nazywania filmu „antypolskim” i śmieszyło mnie, kiedy takie deklaracje wygłaszali ludzie ogłaszający, że go nie obejrzeli. Ale Polacy mieli prawo odczuwać to jako nieuprawniony donos, zwłaszcza do zagranicznej publiczności.
Tyle że Pasikowski jest jaki jest. Kiedy czytam jego wywiady nie mam wrażenia, aby rozumiał do końca wagę wymowy swoich filmów – i to w obu kierunkach, wtedy nimi komuś pomaga czy oddaje sprawiedliwość i kiedy komuś szkodzi. W latach 90. znalazł szansę na powodzenie w zmitologizowaniu postaci esbeka („Psy”). Z kolei w filmie „Pokłosie” pokłonił się nisko poprawnej politycznie, salonowej wersji historii. Za każdym razem zrobił to efektownie.
Tym razem dostrzegł coś w historii Kuklińskiego. I to, a nie rozważania, jakim człowiekiem jest sam reżyser, dedykuję kolegom z prawicy jako morał. Nie jest tak, że każdy wasz wniosek czy pogląd jest skazany na izolację i niszę. W pewnych sprawach przegrywamy, ale w innych nie. Oddanie po latach sprawiedliwości tak tragicznej postaci jak Kukliński to po prostu dobra wiadomość, więcej, to akt dziejowej sprawiedliwości.
Piotr Zaremba
--------------------------------------------
Sprawdź promocje wSklepiku.pl!
Nie zwlekaj!
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/250293-jack-strong-dopiero-teraz-rozumiem-w-pelni-kuklinskiego-jako-czlowieka-nasza-recenzja