PROGRES DUCHOWY – subiektywny przegląd tego, co cenne w art rocku

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź

Spory kawałek życia poświęciłem zgłębianiu i promocji rocka progresywnego. Gatunek ten, odrzuca formę piosenkową na rzecz wielowątkowych suit. W warstwie lirycznej często posługuje się formą fabularnego concept albumu. Przestał być już biznesowym „pewniakiem” jak w latach siedemdziesiątych, kiedy takie nazwy jak Genesis (przed upopowieniem, do wysokości, powiedzmy, albumu „Duke”), Emerson Lake & Palmer czy Procol Harum były gwiazdami pierwszej wielkości. Został zepchnięty przez prostsze „stadionowe” granie do niszy dla snobów. I coś w tym jest, czasem progres (vel art rock) gubi się we własnych zawiłościach. Ale trwa, wciąż nagrywane są nowe krążki, powstają nowe zespoły. Może tylko nie są aż tak hucznie fetowane przez media. Po latach muszę przyznać, że sporą część spuścizny prog rocka muszę potraktować z rezerwą – nie chodzi o muzykę, ale o teksty niosące czasem po hippisowsku naiwne, a czasem po prostu szkodliwe przesłanie. Jak wszędzie – trzeba oddzielać ziarno od plew. Są również wykonawcy, albo choć płyty, które podnoszą słuchacza na duchu, pozwalają mu nabrać dystansu do własnych przeżyć. W tym właśnie miejscu rozbudowane concept albumy sprawdzają się świetnie jako nośnik pozytywnych treści. Przyjrzyjmy się pięciu z nich. Mój wybór padł na krążki nagrane już w nowym millenium.

Ajalon - „This Good Place” (2010). Trzeci album dość rzadko nagrywającej, jednoznacznie chrześcijańskiej formacji z USA. Jej lider, multiinstrumentalista Randy George, ma masę obowiązków jako członek zespołu Neala Morse'a (o nim trochę niżej), stąd pewnie dłuższe przerwy między krążkami. Płyta czasów kryzysu finansowego. Temu akurat „wilkowi z Wall Street” się nie powiodło. Wczoraj jeszcze miał apartament, limuzynę, panienki na zawołanie i używek ile coraz bardziej zdemolowana dusza zapragnie. Dziś budzi się po bankructwie bez grosza przy duszy, na trawniku w parku. Co dalej? Może pogrążyć się w rozpaczy, ostatecznie skapitulować. Ale może też stanąć na nogi, odnaleźć na nowo sens życia w kontakcie z ludźmi, od których odgrodził się złotą klatką. Może odbudować się dzięki miłości, dzięki ciężkiej, ale uczciwej pracy własnych rąk. Wtedy trawnik przestanie być symbolem hańby, zacznie być tytułowym „dobrym miejscem”. W warstwie muzycznej – stosunkowo mocne, ale unikające metalowej sztampy granie z wyrazistymi melodiami. Nie za długie utwory plus obowiązkowa dwudziestominutowa suita. Porządna rzecz.

Apple Pie - „Crossroad” (2007). Do cna amerykańskie granie ze środka Rosji. To utalentowane trio nawet nie próbuje ukryć swoich fascynacji wymiataczami z Dream Theater i Spock's Beard (z naciskiem na tę drugą grupę), ale zdarza się mu też flirt z latami 80tymi, jak w zrobionej pod Stinga balladzie „Nothing” czy funkowym „Temptation”, którego nie powstydziłby się Michael Jackson, Zrzynka, ale na wysokim poziomie. Album to alegoryczna historia zagubienia – odrzucenia wiary, zatracenia się w hedonizmie aż do sięgnięcia dna, wreszcie ponownego zaufania Bogu. W zeszłym roku Apple Pie po wielu latach milczenia powrócili drugą płytą”The Gates Of Never”, na której jednoznacznie potwierdzili swoją fascynację Ameryką – album produkował i dograł to i owo Derek Sherrinian – przez kilka lat klawiszowiec Dream Theater.

Pendragon - „Passion” (2011). Jeśli jest się polskim fanem prog rocka, to nie ma możliwości, żeby nie spotkać się z nazwą Pendragon. Dowodzony przez gitarzystę-wokalistę Nicka Barretta kwartet gra u nas w zasadzie co roku i wciąż walą na nich tłumy. Nawet po dość radykalnej zmianie oblicza, jaką panowie zafundowali sobie w XXI wieku. O ile dawniej był Pendragon oazą łagodności, muzyczną bajką postawioną na fundamentach Genesis i Marillion, o tyle na przestrzeni ostatnich trzech krążków coraz bardziej przyostrzał. „Passion”, ich ostatnie studyjne dokonanie, to już niemal progresywny metal. Ale ciepły głos lidera nadal nie do podrobienia! Dwa wcześniejsze albumy zespołu były raczej świadectwem zagubienia człowieka we współczesnym świecie - „Believe” to pochwała wolnomyślicielstwa, z dala od utartych doktryn, „Pure” - niewesoła refleksja nad dorastaniem (zebrało się na nią Barrettowi, gdy miał lat czterdzieści sześć). Co innego „Passion” - tu Nick, choć nadal religijnie nieokreślony, jasno definiuje bliskie mu wartości, na których zbudowano dawną, naprawdę Wielką, Brytanię. Nie ma dziś hartu ducha, poświęcenia, przedsiębiorczości. Nie ma empatii, dookoła sami egoiści, którzy cała swą energię i pasję trawią na dogadzaniu sobie. Żadnych obowiązków, za to każdy ma pełno praw. Wszyscy mają myśleć tak samo! Apogeum tej goryczy jest piękna ballada (wraca „stary” Pendragon!!!) „This Green And Pleasant Land”, gdzie Mr. Barrett wspomina członków własnej rodziny: dziadka Michaela, który poległ na froncie, wujka Kena – misjonarza w Birmie. Czy są gdzieś jeszcze w Albionie tacy ludzie? Jeszcze ten bolesny dwuwiersz: I awoke on Christmas day. And Christmas is a word you can no loger say...

Neal Morse - „Momentum” (2012) Cień tego dżentelmena przemykał już w kilku powyższych recenzjach. Amerykanin jest postacią pod wieloma względami wyjątkową. W szczytowym momencie popularności opuścił dowodzoną przez siebie grupę Spock's Beard (reszta ze zmiennym powodzeniem gra wspólnie do dziś), by nagrywać muzykę na chwałę Boga. Robi to dwutorowo, nagrywając skomplikowane art rockowe długasy, albo też płyty w całości piosenkowe, bliższe gospel i folku (tzw. „Worship Sessions”). Zapomniałbym – Morse nadaje nowe znaczenie słowu „pracoholik”..„Momentum” to jego – wliczając koncertówki – dwudziesty piąty solowy album. A w międzyczasie (???) jeździ jeszcze w trasy i nagrywa płyty z supergrupą Transatlantic. „Momentum” to Morse na bogato – potężna suita i kilka krótszych, choć również formalnie skomplikowanych kawałków. Neal nigdy daleko nie odszedł od stylu Spock's Beard – tempa są średnie, muzyka pompatyczna dzięki kaskadom klawiszy. Ciekawostką są misterne harmonie wokalne w stylu Gentle Giant w „Thoughts pt. 5”. A „Freak” ma wszelkie cechy przeboju! Morse sławiący Jezusa to uczta dla duszy i intelektu słuchacza! Choć jako katolik muszę przyznać, że z treścią wcześniejszego dokonania Neala, albumu „Sola Scriptura”, nie zgadzam się zbytnio. Mamy zupełnie różne poglądy na osobę Marcina Lutra.

Amaryllis - „Inquietum Est Cor” (2009). Na koniec coś z naszego podwórka. Jeśli napiszę, że Polak potrafi, to napiszę mało. Polska scena progresywna jest bez żadnej przesady jedną z najmocniejszych na świecie. Dziesiątki dobrych i bardzo dobrych zespołów, co roku pokaźny stosik płyt – i większość z nich ma duże artystyczne walory. Przyczynę tego fenomenu zostawmy socjologom, skupmy się na fenomenie Amaryllis. Dużo znacie zespołów śpiewających po łacinie? I to teksty św. Augustyna albo fragmenty Biblii? No tak, nie widzę lasu rąk. Do tego dodajmy połączenie pokomplikowanego art rocka z muzyką dawną i krystalicznie czysty głos Ewy Domagały. Amaryllis nie musi się Wam spodobać. Ale odwagi i oryginalności zespołowi odmówić nie sposób!

Paweł Tryba

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Autor

Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych