Smutne kuriozum. Janusz Prusinowski od ćwierć wieku ocala od zapomnienia rodzimą muzykę ludową, nagrał całą masę albumów pod różnymi szyldami (inkryminowane Trio, Monodia Polska, kołysanki dla dzieci nagrane z żoną), organizuje warsztaty śpiewacze, instrumentalne i taneczne, festiwal Wszystkie Mazurki Świata. I co? I ma szacunek i markę na scenie folkowej w kraju i za granicą, ale w mediach głównego nurtu ( z chwalebnym wyjątkiem Drugiego Programu Polskiego Radia) trudno doszukać się o nim wzmianki. Pełna lista zasług pana Prusinowskiego wydłużyłaby ten tekst dwukrotnie, więc skupmy się na jego ostatnim dokonaniu. To już trzecia płyta formacji Janusz Prusinowski Trio, która jest obecnie... kwintetem! Ot, na przestrzeni lat dochodzili kolejni członkowie, a po co zmieniać wypróbowaną nazwę.
Tym razem zespół pokusił się o album z myślą przewodnią i to nie byle jaką. Radzę przeczytać całą notkę zawartą w okładce (nota bene – bardzo ładne wydanie, składany „na trzy” digipack, bogato ilustrowana książeczka), ale przytoczmy jej fragment: Czy można doświadczyć nieba, nie wierząc, że ono istnieje? Mam wrażenie, że symboliczny obszar nieba zniknął z rozmów przy stole, mediów, dyskursu publicznego, przelicytowany przez pojęcia „sukces” i „przyjemność”. Natura nie znosi pustki i w miejsce po niebie wciska się smutek. Ludzie bez apetytu na życie nie wiedzą – bo im się to nie przydarzyło, nikt ich tam nie zaprowadził ani o tym nie opowiedział – że można się znaleźć po kolana w niebie. A czemu po kolana a nie na przykład po pachy albo po szyję? Bo przy całym szlachetnym koncepcie Prusinowski i jego kompani nadal grają muzykę taneczną. Są przecież uczniami wiejskich muzyków, którzy szlifowali warsztat w gospodach i na weselach. A jak tu tańczyć bez kolan?
Zaznaczmy od razu – to, co słyszymy na „Po kolana w niebie” nie jest muzyką ludową w jej pierwotnym, niezmienionym kształcie. Owszem, chemicznie czyste granie wiejskich „prawdziwków” dzięki współtworzonemu przez Prusinowskiego Domowi Tańca zostało utrwalone już na kilkunastu krążkach. Tu mamy do czynienia z twórczym przetworzeniem (hmmm... mazurkami progresywnymi?). Większość członków zespołu obsługuje po kilka instrumentów, przez co aranżacje są nader bogate. Rządzą skrzypce lidera, ale sporo do powiedzenia mają też dęciaki, tu i tam słyszymy harmonię polską i cymbały. Ale i tak najważniejszy jest rytm – jak to w tańcu. Jest wesoło, ożywczo, bezpretensjonalnie. Bez żadnej akademii ku czci. Ale też słychać klasę muzyków, którzy pozwalają sobie na swobodne improwizacje. Tak brzmi powrót do źródeł w wykonaniu panów po szkołach muzycznych. Prusinowski podkreśla zresztą na każdym kroku, że polska muzyka ludowa może być tak żywiołowa jak rock i tak bardzo free improv jak jazz. Zresztą panowie znaleźli świetny pretekst do tworzenia muzyki „na gorąco” - to obecność Marii Siwiec, ludowej śpiewaczki, której krótkie, kilkuzdaniowe przyśpiewki (tzw. wyrywasy) stanowią zalążki rozwijanych dowolnie melodii (myśleliście, że to rock wynalazł dialog wokalu z instrumentem? Błąd!). Wokal Prusinowskiego też odbiega od tego, co słyszy się w radio. Odebrał inną szkołę, od śpiewaków wiernych przekazywanej ustnie tradycji. A same teksty... W większości mające źródło w dawnych wiekach, proste, hasłowe wręcz. Ale przy całej swojej lapidarności mogą dać do myślenia. Jak wtedy, gdy Maria Siwiec śpiewa: Oj, majuntecku ni mom, a bo mi go nie trzeba, ale bo ja z majunteckiem, a nie pójde do nieba. Niby oczywista oczywistość, a co rusz o tym zapominamy. Zresztą jeśli się zastanowić – człowiek niewykształcony jeśli już śpiewa, gra, popełnia jakąkolwiek formę twórczości, musi ją poświęcać sprawom najistotniejszym, dotyczącym wszystkich. Tematy błahe, zastępcze to efekt przesadnego wyrafinowania.
Poza tekstami ludowymi Trio pochyliło się też nad tekstami wielkich poetów: Staffa, Tuwima i Rabindranatha Tagore. Z myślą o nich napisał Prusinowski własne utwory. W sumie czy te teksty mają wspólny „niebieski” mianownik? Tuwimowski „Chrystus” jak najbardziej. Obchodzę chaty z wieścią: „Zbliża się, z łaski nieba”. A ludzie mówią „Z Bogiem...”. I dają kromkę chleba. (niejedyny to wypad w stronę chrześcijańskiej symboliki ze strony poety, delikatnie mówiąc, religijnie indyferentnego). Ale „Król i Królowa” Staffa to czysta afirmacja tego, obecnego życia. Bez pieniędzy, ale ze sobą we dwoje. Wtedy cały świat jest królestwem. A „Moja pieśń” hinduskiego noblisty to dobre słowo rodzica dla nowo narodzonego dziecka. Niby spora rozpiętość tematów, jest jednak we wszystkich tych wierszach pewna podniosłość, atmosfera łącząca ziemską egzystencję z czymś wyższym, transcendentnym. Może właśnie dlatego te kompozycje mają inny, bardziej refleksyjny charakter? I to niekoniecznie polski - „Król i Królowa” to najczystszy orient. Międzynarodowe kontakty lidera owocują takimi właśnie urozmaiceniami. W „Persyjanie” Prusinowski idzie krok dalej, łącząc Bliski Wschód z rodzimą tradycją muzyczną. Fuzja to mniej karkołomna, niż by się mogło wydawać!
Fascynuje mnie ta płyta i zawstydza. Prezentuje olbrzymie możliwości rodzimej muzyki, może wprowadzić w zupełnie nową sferę dźwięków. I wprowadza, przynajmniej mnie. Nasłuchałem się rocka i jazzu i myślałem, że wszystko już wiem o dobrej muzyce. Guzik prawda! Pochylam głowę z pokorą – sporo jeszcze pozostało do odkrycia. I to najbliżej, w Polsce!
Paweł Tryba
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/250161-tanecznym-krokiem-do-nieba-janusz-prusinowski-trio-nasza-recenzja
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.