DZIEWCZYNA Z LILIĄ Wizualne bicie piany RECENZJA DVD

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
materiały prasowe
materiały prasowe

Oglądając takie filmy jak „Dziewczyna z lilią” zastanawiam się, czemu jest to rzecz z tak innej planety. Przecież Francja jest nam bliższa geograficznie (i wydawałoby się, że też kulturowo) niż Ameryka. Film Michela Gondry’ego jest adaptacją powieści Borisa Viana „Piana złudzeń” pochodzącej z 1947 roku, gdy to raczej Paryż, a nie Hollywood rządził jeszcze światem kultury i popkultury.

Powieść Viana (rzekomo najlepsza w jego dorobku) zgodnie z tym, co napisane jest na okładce posiadanego przeze mnie egzemplarza, posiadać ma rzekomo „wartości ludyczne”; co z tego, że w odbiorze jest pokręconą awangardą . „Lud” nie chce być bawiony w taki sposób i woli popkulturę amerykańską. O ile ona zazwyczaj udaje głupią, o tyle takie dzieła jak to wręcz przeciwnie, formalnym wyrafinowaniem (językowym czy wizualny) sugerują istnienie jakichś głębi niezmierzonych. Z perspektywy czasu Vian zdaje się jeszcze jednym z długiego łańcucha burzycieli zastałych form, o których istnieniu niedługo nikt nie będzie pamiętać poza historykami literatury i snobami cmokającymi nad artyzmem języka. Takie niekontrolowane jazdy bez trzymanki i rewolucje formalne szybko się starzeją i mają niewielki potencjał, za to pogardzane amerykańskie Bondy i Batmany są wiecznie młode, będąc przez różnych Nolanów coraz bardziej pogłębiane psychologiczne i przerabiane na moralitety. Albo taki grzebiący w mitach Tolkien, który miał o wiele więcej pokory, ale którego wpływ jest, łagodnie mówiąc, większy niż wszystkich tych rewolucjonistów razem wziętych.

Czasem jednak surrealizm filmowy przynosi dobre skutki – filmy typu „Delicatessen” czy nawet „Amelia” są tu najlepszym przykładem, ale Jeunet zbliżał się do kina gatunkowego i poza ozdobnikami wizualnymi miał do opowiedzenia jakąś historię, a groteskowo przerysowany świat rządził się jakimiś prawami, nie tylko prawem absurdu. Gondry w „Zakochanym bez pamięci” również eksperymentował, ale tam szaloną wyobraźnię tonował scenariusz Charlie’ego Kaufmana. Ale już w „Jak we śnie” wystawiał cierpliwość widza na próbę.

Gondry zaczynał od reklam i teledysków, gdzie taka poetyka sprawdza się lepiej, ale obejrzenie takiego dwugodzinnego teledysku jest męczące. Świat, którego regułą jest brak reguł, nie jest specjalnie interesujący, a dwugodzinny przegląd niekontrolowanej wyobraźni męczy, jest tylko popisem inwencji w wykorzystaniu techniki filmowej i to celowo archaicznej. Ludzie poprzebierani za myszy kojarzą się z „Kingsajzem”, obcinanie powiek z Buñuelem, sceny zbiorowe z siermiężnym kinem SF sprzed paru dekad (i to raczej tym europejskim, nie amerykańskim). Blue screen, animacje poklatkowe, zabawy z perspektywą i kolorowymi filtrami… pomysłowe to wszystko, ale ukrywające brak treści.

W tym nawale wrażeń i nawiązań umyka widzowi fakt, że sama fabuła jest prościutką historią miłosną, tyle że w wariancie tragicznym – on (Romain Duris) zakochuje się w niej (Audrey Tautou), po czym następuje ślub i sielanka, ale niestety ona zapada na nieuleczalną chorobę. Ale skoro surrealizm, to zamiast poczciwej białaczki w jej płucach rośnie letalna lilia. Dzwonki do drzwi biegają po ścianach, kończyny ludzkie dowolnie wydłużają się i skracają, a ludzie leżący twarzą ku ziemi ładują działa protonowe. Wszystko to zabawne, otwarte na odczytania metaforyczne i niosące posmak wolności, ale też mocno infantylne.

Ale przyznać trzeba, że Gondry’emu udało się z pietyzmem dokonać wiernej adaptacji powieści, wyglądającej na całkowicie nieadoptowalną. Inną zaletą filmu jest to, że pod ostrzał prześmiewczej krytyki dostała się nie tylko religia (rakietowy Jet-zus w kościele), ale i francuska filozofia. Jean-Sol Partr sprzedaje ciemnemu ludowi bełkot o „człowieku-kanapce” i o tym, że „istota ego posiada niszę, w której abstrakt antycypuje przeznaczenie, a nisza wyemigrowała, nim przewidziano jej uwolnienie od konceptycyzmu”. Gdyby puszczono to w ramach kawału do jakiejś „Krytyki Politycznej”, pewnie puściliby to bez mrugnięcia okiem…

Nie jestem uprzedzony, lubię taką poetykę dawkowaną z umiarem, lubię zgrywy w rodzaju „Marsjanie atakują”, lubię odjechane filmy jak „Być jak John Malkovich”. Logika snu i surrealizm wizualny są fajną przyprawą, pod warunkiem, że czemuś służą poza zachwytem nad własną wolnością twórczą. Poza rozbuchanymi popisami wyobraźni (którą złośliwie można nazwać wizualną grafomanią) nic tu nie ma. Jeśli było, to zrobiono wszystko, by tego nie dostrzec. Niemniej snobi-frankofile będą w siódmym niebie.

Sławomir Grabowski

Dziewczyna z lilią (L’ecume des jours). Reżyseria: Michel Gondry. Wyst: Romain Duris, Audrey Tautou, Gad Elmaleh, Omar Sy, Aissa Maïga.Dystr. Kino Świat/ADD Media Entertainment.

Sławomir Grabowski

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych