Jonathan Carroll na początku lat osiemdziesiątych błysnął “Krainą Chichów”, tą i kolejnymi książkami udowodniając, że tworzy literaturę popularną, której nie wstyd czytać. Rozbudowane psychologicznie postaci na bogatym tle obyczajowym, w które gwałtownie wkracza fantastyka trochę spoza konwencji gatunkowych – to mogło się podobać, choć było postmodernizmem w wersji pop.
Apogeum popularności Carrolla miało miejsce u nas w latach dziewięćdziesiątych, ale wciąż jest popularny, a sam stał się trochę polonofilem. Polskie wydanie „Kąpiąc lwa” wyprzedza kilka miesięcy wersję angielską, która zdaje się jeszcze nie ukazała, i znajdziemy tu trochę sympatycznych wzmianek o naszym kraju. Wypada się cieszyć, że Carroll nas lubi, wspomina w powieści np. o krakowskich sklepikach, a nawet zadedykował ją pewnej Polce.
Powieść zaczyna się jak typowe „plotki o nieznajomych”. Dean i Vanessa po iluś latach małżeństwa znudzili się sobą i rozstają się po kolejnej kłótni z powodów raczej błahych. Jean i Felice są parą lesbijek, oczywiście bardzo sympatycznych i nie gorszących nikogo bardziej niż reklama Coca-Coli. Mamy jeszcze partnera biznesowego Deana, który jest zarazem wieloletnim kochankiem Vanessy – słowem nic, czego nie ma w pierwszej lepszej telenoweli, tyle że ładnie, ciepło (kobieco?) opisane. Zresztą, Carroll unika epatowania seksem i wulgarnością, co mam za pewien plus. Może to świadoma taktyka oswajania pewnych zjawisk i przesuwania słupów na mapie moralności, może nieświadome pisanie tak, jak piszą wszyscy. Chociaż biorąc pod uwagę, że w pierwszej kolejności odbiorcami książki mają być znani z grzechu homofobii Polacy, mam wrażenie, że autor delikatnie próbuje nam ten grzech wyegzorcyzmować…
Co prawda okruchy niesamowitych zdarzeń rozsiewane są tu i ówdzie od początku powieści, ale dopiero około setnej strony raptownie skręcamy w fantastykę, i to nie w żaden realizm magiczny, tylko prawdziwe SF a’la Dick, film „Incepcja” czy serial „Fringe”. Ponoć autor nigdy sam nie wie, w którą stronę i konwencję zawędruje w trakcie pisania, tu przyjemna historyjka o neurotycznych mieszczuchach przechodzi w opowieść o pankosmicznej batalii Chaosu z Porządkiem. Całej Ziemi grozi apokalipsa, zbliża się do niej Chaos, który powstrzymać mogą tylko mechanicy, czyli tacy kosmiczni opiekunowie o niemal boskim statusie. Żyją sobie oni na Ziemi jak zwyczajni Smithowie czy Jonesowie, wiodąc nudne życie amerykańskiej klasy średniej, a wszystko to w celu „zbierania doświadczenia” (oj, coś mi się wydaje, że słabo reprezentatywnego dla homo sapiens). Wreszcie wspólnie śniony sen uświadamia ich o konieczności misji ratowniczej, ale w jego sensie nie połapią się od razu i mozolnie odczytywać będą sygnały ze snu w rodzaju mapy na słoniu. Dziwne, że tacy pan kosmiczni inżynierowie rzeczywistości wolą pozbyć się wspomnień o „mechanicznym” życiu i wieść podobną egzystencję jak bohaterowie Woody’ego Allena – jak się okazuje, jest to szczytem marzeń każdego superkosmity. Przyznaję, że w streszczeniu brzmi to jak powieść napisana przez zdolnego osiemnastolatka niż poważnego, dojrzałego pisarza.
Pod względem stylu można porównać Carrolla z Murakamim; dla jednych będzie on elegancki, dla innych – sztuczny i kiczowaty. Brak tu technologiczno-naukowego żargonu, skoki po linii czasu nazywane są przerzutkami, a sam chaos Saltem, inne słowotwórcze przykłady inwencji autora (tłumacza) to Zgromnice i Sierdziawki. Trochę dziwi przyznanie chaosowi mocy twórczej (tornado zarzucające krowę na dach jest rzekomo „twórcze”) i przyznanie szlachetności wyspecjalizowanemu mrowisku (mechanicy są do mrówek porównywani). Co prawda dopiero hybrydy pół-ludzkie, pół-mechaniczne dodają niezbędny dla ratowania świata pierwiastek twórczości, wolności czy nieprzewidywalności.
Sporo jest tu z Dicka – choćby rozpad świata od najbardziej podstawowych, ontologicznych fundamentów czy pozorność wszystkiego, nawet własnej tożsamości czy pamięci. Im dalej, tym więcej fantastycznej jazdy bez trzymanki – pojawiają się gadające krzesła, zmartwychwstałe psy (do których autor żywi w swych utworach nieustanną estymę) czy białe klucze, po których wzięciu znika nie tylko ten, kto go wziął, ale i pamięć o nim u wszystkich, którzy go znali. Ale Dick trochę mniej poważnie traktował „śmietnik SF”, za to całkiem poważnie pytania, prowokowane poprzez użycie takich gadżetów czy konceptów. Natomiast u Carrolla jest odwrotnie. Prowadzi on postmodernistyczną grę z tradycją, przy czym dickowskie obsesje zdają mu się doskonale obce – tu nie chodzi o to, by sens znaleźć, tylko by się sensami bawić (swoją drogą, przyszedł mi do głowy tytuł recenzji „Niepoważna zabawa z Dickiem”, ale Łukasz by tego nie przepuścił). W efekcie wyszła powieść, którą jedni uznają za przekombinowane dyrdymały udające głębię pod lawiną zapożyczonych konceptów, a drudzy za nowoczesną, niesamowicie surrealistyczną i nieprzewidywalną powieść autora, napisaną w niepowtarzalnym, pełnym ciepła i empatii stylu.
Carroll pisze z iście młodzieńczą nonszalancją i szasta pomysłami, jakby dopiero odkrywał możliwości literatury i fantastycznych konwencji i chciał dołączyć do wiecznie młodych duchem twórców (w świecie filmowym podejście takie przejawiają Guillermo Del Toro, Peter Jackson i cała rzesza innych). Może to i lepsze niż bycie zgredem, choć trochę więcej dojrzałości by nie zaszkodziło. Z całej powieści najlepiej utkwiła mi w pamięci konstatacja (którą nawet jakoś udało się autorowi sfabularyzować), że chaos nie jest wszechmocny, bo nie może opanować (zmienić) przeszłości. Dzięki Bogu…
Jonathan Carroll, Kąpiąc lwa. Tłum. Jacek Wietecki. REBIS, 2013.
Sławomir Grabowski
-------------------------------------------------------------
Koniecznie zajrzyj do wSklepiku.pl!
Znajdziesz tam książki o różnorodnej tematyce oraz bardzo atrakcyjne gadżety z logotypem wPolityce.pl!
Zapraszamy!
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/250081-kapiac-lwa-i-ty-mozesz-byc-mechanikiem-z-kosmosu-recenzja