Każda nacja ogrywa w swojej kulturze topos tzw. żula. Przy czym nie chodzi tu wyłącznie o picie i prowadzanie się z paniami wątpliwej konduity. Najważniejsze są przemyślenia, jakie rodzą się w zmaltretowanym tytoniem i alkoholem mózgu, obraz świata widziany z dołu, z perspektywy żabiej. Tak jest z ostatnią płytą Grabowskiego "Cudne jest nudne".
Amerykanie mają najgłośniejsze pomnikowo-rynsztokowe postacie: śpiewającego ochrypłym głosem poety Waitsa i niezmiennie "naprutego" literata Bukowskiego (ten ostatni doczekał się ostatnio reinkarnacji w osobie Hanka Moody'ego, bohatera serialu „Californication”). Doły społeczne Francji opisywał w swoich piosenkach choćby George Brassens. A u nas...
Oj, u nas tradycję tę wywieść można jaszcze z piosenek warszawskich i lwowskich uliczników okresu międzywojnia. Po wojnie zaś ulicznik trafił do klasy społecznej zwanej proletariatem, której co bardziej niesubordynowane jednostki zasłużyły na przedrostek „lumpen-”. Czołowym przedstawicielem tego środowiska jest z roku na rok coraz bardziej mitologizowany Jan Himilsbach (jego niedawno wydana biografia „Rejs na krzywy ryj” to zbiór pysznych pijackich anegdot). Potem zmienił się ustrój, klasa robotnicza boleśnie odczuła spadek znaczenia i do dziś nie zawsze potrafi się z tego szoku otrząsnąć.
Tu na scenę wkracza bohater tej recenzji. Ale nie w minionym roku 2013tym, kiedy to Andrzej Grabowski uraczył nas albumem „Cudne jest nudne”, o nie! Grabowski przez szereg lat umacniał się na pozycji, w której tylko on godny jest wyśpiewania niewesołych, pijackich obserwacji Jana Wołka (autora wszystkich tekstów na płycie). Wyrabiał sobie odpowiednie emploi. Najpierw monodramem „Audiencja V” pióra Bogusława Schaeffera, potem nieodwołanie zrósł się z rolą groteskowego pijaka Ferdka Kiepskiego. Sygnałem, że wybitny aktor chce ciągnąć tę konwencję dalej były dwie piosenki, które zaśpiewał na albumie „Jest dobrze”, będącym hołdem dla – historia zatacza koło – pary przyjaciół Himilsbach-Maklakiewicz. Aż wreszcie zmierzył się z materiałem dostarczonym przez Wołka (słowa) i Krzysztofa Niedźwieckiego (muzyka).
"Cudne jest nudne" to swoisty koncept album. Nie w znaczeniu fabularnym, jego spoiwem jest widzenie świata przez człowieka z marginesu – może i podpitego, ale wciąż skłonnego do niegłupich refleksji. Dlatego poza atmosferą dekadencji i tumiwisizmu sporo na płycie ciepłego humoru. Tekściarz Wołek bierze całość w klamrę – album rozpoczyna się niemal programową deklaracją "Fest", że się jest - nie chodzi o to, ile się ma, na jakim się zasiada stołku, tylko czy wciąż można się zachwycać światem. Proste? Tak, ale przede wszystkim prawdziwe. Ktoś ze zwichniętym życiorysem nadal ma prawo do szczęścia, szuka jego przejawów. Nie daje stłamsić swojej godności. Z kolei wieńczące całość "Dzieciaki z Alwerni" to konkluzja, że jednak czegoś brak, że gdzieś nam ten żywot z torów wypadł i dziś zrobilibyśmy sporo rzeczy inaczej. I prośba do Boga o choć „kromeczkę dzieciństwa” na starość.
Tymczasem Bóg czasu nie cofa, więc pod wpływem podrywamy panie na dancingach ( niekoniecznie tylko te śliczne, bo wszak Cudne jest nudne ), leżymy w łóżku z flachą, próbujemy spłacić kredyt we frankach, bezskutecznie rzucamy palenie. I nie jest to specyfika wyłącznie polska, bo w utworze "Koza rower i ja" ukazany jest bliźniaczo podobny do nadwiślańskiego żul bałkański ("czyściochę” zastępuje rakija – reszta bez zmian). Ale to właśnie ojczyźnie poświęcony jest najciekawszy tekst na płycie. Pamięta ktoś "Nie pytaj o Polskę" Obywatela G.C.? "Powiem ci, że cię lubię" jest rewersem starego przeboju Grzegorza Ciechowskiego. Grabowski jest tu właśnie owym pijakiem, który mruczy coś przez sen. że póki my żyjemy, ona żyje też. Niewiele może, ale zrobi dla swojej Polski chociaż to – bo on robi to bezinteresownie, a ci z pierwszych stron gazet "sztandar porwą na onuce”. Uderzająca piosenka, trafiająca prosto w serce. Co odważniejszy polonista mógłby ja włączyć do szkolnej akademii patriotycznej. Najlepiej zaraz po "Rzadko na moich wargach" Kasprowicza.
Tak na marginesie – Jan Wołek i Grzegorz Ciechowski zaliczyli kiedyś kilkudniowe wspólne picie w Tokio (trzecim biesiadnikiem był Aleksander Kwaśniewski), więc może przytoczona paralela między ich utworami to efekt jakiejś podskórnej inspiracji, kto wie?
Warstwa liryczna, jako się rzekło, tworzy osobny mikroświat. Melodyjne, ale dalekie od przebojowości kompozycje Krzysztofa Niedźwieckiego i jego w większości akustyczne aranże z częstym wykorzystaniem akordeonu, muśnięciami trąbki i skrzypiec tu i tam, pasują do niej jak ulał. Ale interpretacja Grabowskiego wynosi całość na nowy poziom. To właśnie nazywamy piosenką aktorską. Przecież pan Andrzej wielkiego głosu nie posiada, ale za to pięknie się wciela w rolę. Zmęczony, zachrypnięty, staje się człowiekiem który nijak nie potrafi wyjść z życiowego wirażu. Ale się stara. Walczy o okruchy normalności. I to słychać, temu konkretnemu pijakowi można uwierzyć, że jeszcze się nie poddał! Gdzieś na linii iskrzenia pomiędzy słowami Wołka a interpretacją Grabowskiego rodzi się ciche, ale stanowcze sursum corda.
Paweł Tryba
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/250013-temu-pijakowi-mozna-uwierzyc-ze-jeszcze-sie-nie-poddal-recenzja
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.