Jest zaskakujące, że Lee Daniels, twórca tak mocnych i niekonwencjonalnych filmów jak „Pokusa” czy „Hej Skarbie” zrobił film bez polotu, fantazji i krzty błysku. Potrafię zrozumieć, że dla Afroamerykanów temat obrzydliwego wieloletniego amerykańskiego rasizmu ( tak sprzecznego z duchem konstytucji) jest wciąż bolesny, i doceniam, że Daniels chciał w przeciwieństwie do agresywnych dzieł Spike’a Lee zrobić film łączący Amerykanów. Niestety oparta na faktach opowieść o kamerdynerze, który przez 34 lata pracował w Białym Domu właśnie przez obcięcie krawędzi okazała się miałka i do bólu przewidywalna. Choć „Kamerdyner” ma kilka chwytających ze serce scen, charakteryzuje się wielkim aktorstwem Foresta Whitakera, Ophry Whinfrey i smakowitymi epizodami poszczególnych prezydentów USA, to trudno nie odnieść wrażenia, że Daniels zrezygnował ze swojej przewrotności na rzecz bezpiecznego poprawnego politycznie kina.
Wybierając się na seans „Kamerdynera” zdawałem sobie sprawę, że film będzie miał określony wydźwięk i specyficzną narrację. Trudno mieć pretensje, że murzyński reżyser pragnący w dwugodzinnym filmie zmieścić 70 letnią historię wychodzenia Ameryki z mrocznego dziedzictwa niewolnictwa i rasizmu, popadnie w patetyczne tony. Ba, historia Cecila Gainesa, oparta głównie na życiu wyróżnionego przez prezydentów Ronalda Reagana i Baracka Obamę, kamerdynera Eugene Allena, siłą rzeczy musiała być okrojona z kantów i opakowana w odpowiednią dawkę propagandy. Amerykanie, w przeciwieństwie choćby do Polaków, potrafią uwypuklić wielkość swojego narodu nawet w obrazach mających na celu jego krytykę. Widać, że Daniels od samego początku pragnął odciąć się od radykalizmu Spike’a Lee czy chuligaństwa lewaka Olivera Stone’a. I choć nie trawię poglądów tego ostatniego, to trudno mi nie przyznać, że gdyby to on robił „Kamerdynera” moglibyśmy dostać film ocierający się o wybitność. Stone dowiódł choćby w „Nixonie”, że potrafi z błyskiem spojrzeć nawet na znienawidzoną przez siebie postać i z charakterem na tle jej losów opowiedzieć o przemianach w USA.
Daniels relacjonuje ( niestety jest to odpowiednie słowo na opis jego nowego filmu) życie Gainesa, od momentu, gdy ten widzi śmierć własnego ojca z rąk gwałcącego jego matkę ( niezwykle niepodobna do siebie Mariah Carey) właściciela plantacji, poprzez jego uformowanie jako „domowego czarnucha”, przez zmaganie się z rasizmem urzędników w Białym Domu, wyróżnienie jakie otrzymał od prezydenta Ronalda Reagana ( brawa za uczciwe przedstawienie znienawidzonego przez lewicę „demona”) aż po duchowe zwycięstwo podczas wyboru Baracka Obamy na urząd prezydenta USA. W tym okresie twórca „Hej skarbie” stara się nakreślić nie tylko zmiany jakie zaszły w USA, ale również różne postawy Afroamerykanów walczących z rasizmem. Twórcy filmu poświęcają więc wiele miejsca na pokazanie dwóch postaw synów Cecila, Louisa i Cecila Jr. Pierwszy od samego początku angażuje się w ruch walki o prawa murzynów, i bierze udział w najsłynniejszych aktach przemocy wobec czarnych, co prowadzi go do tego, że w pewnym momencie życia kieruje się w stronę „Czarnych Panter”. Drugi zaś pragnie jedynie żyć jak każdy inny obywatel USA, co kończy się dla niego wstąpieniem do armii i walką w Wietnamie. Sam Cecil zaś nauczony losem zamordowanego ojca, który sprzeciwił się oprawcy gwałcącemu jego żonę kieruje się w życiu delikatnym konformizmem, co powoduje wieczne spory z synem. Spike Lee prawdopodobnie potępiłby postawę Cecila, który małymi krokami walczył o prawa swoich kolegów w Białym Domu i uwypukliłby radykalizm Louisa. Daniels jednak w momentach, gdy wielu jego kolegów pozwoliłoby sobie na mocne tezy, dryfuje ku pojednaniu. Reżyser jednoznacznie potępia więc terrorystyczne zapędy „Czarnych Panter” ( świetna scena przy stole, gdy Cecil wyrzuca z domu będącego w szponach faszystowskiego ruchu syna), jak i usprawiedliwia motywację osób, które po śmierci Martina Luthera Kinga zradykalizowały metody swojej walki. Choć twórca bezkompromisowej „Pokusy” uświęca łagodną postawę Cecila, to równocześnie daje do zrozumienia, że nie zawsze ona przynosi efekty. Można docenić balansowanie Danielsa oraz jego próbę pogodzenia ze sobą ognia i wody. Niestety zbyt często podlewa on swoje prawe intencje nieznośną manierą patosu, który siłą rzeczy podkreśla chęć pokazania wyższości jego stanowiska. Ja oczywiście nie mam nic przeciwko temu by twórca narzucał widzowi swój tok rozumowania. Od tego jest przecież kino naznaczone autorskim i publicystycznym pazurem. Problem zaczyna się wtedy, gdy konkretne stanowisko zamienia się w banał. A ten zbyt często pojawia się w filmie Danielsa. Trudno potępiać podkreślenie dumy i radości czarnoskórych Amerykanów, gdy wybory prezydenckie wygrał Barack Obama. Czy jednak musi być ona okraszona prostacko płytkimi frazesami, które wydają się być wręcz pisane przez sztabowców baracka Obamy? Chyba nie o taką jedność chodziło Danielsowi.
„Kamerdyner” ma jednak kilka pozytywnych cech. Ikona sukcesu Oprah Winfrey, która ostatni raz dobrą rolę zagrała w 1998 roku w filmie „Pokochać” zasłużyła kreacją żony Cecina co najmniej na nominację do Oscara. Jej Gloria to (przepraszam za wyświechtane określenie) matka, żona i kochanka z krwi i kości. Jest ona podporą rodziny błąkającego się Cecila, która mimo problemów alkoholowych spaja rodzinę i stanowi najwyższy jej autorytet. Wielką rolę tworzy też Forest Whitaker, który może śmiało zestawić ją ze swoimi najlepszymi kreacjami z kilku ostatnich lat kariery. Mnie jednak najmocniej ciekawiły epizodyczne role gwiazd w rolach poszczególnych prezydentów USA. Tak jak się spodziewałem, najlepiej wypadają aktorzy wcielający się w prezydentów nie wyeksploatowanych wcześniej w kinie. O ile JFK jest nieznośnie tekturowy, Nixon w wykonaniu starającego się na marne Johna Cusacka ( kto może pobić Hopkinsa i Langelle?) zamyka się w kilku oklepanych minach, zaś Dwight Eisenhower ( Robin Williams) został pokazany kompletnie bez pomysłu, o tyle zachwyca w kilku scenach Alan Rickman jako Ronald Reagan. Naprawdę mam wiele szacunku dla Danielsa, który robi wszystko by pokazać tego wielkiego bojownika z czerwonym reżimem jako zwolennika równouprawnienia, co nie jest typowe dla lewicy w USA. Reżyser na moment odsłania też swoją przewrotność obsadzając w roli Nancy Reagan ikonę antyprawicowego buntu- Jane Fondę.
Bardzo ciekawie wypada też Liev Schreiber jako prostacki i nieokrzesany Lyndon B. Johnson. Szkoda, że mając na pokładzie tak świetnych aktorów, Daniels wsadził im w usta kilka banalnych przemyśleń zamkniętych w dialogach wyjętych z okrojonego podręcznika do historii. Momentami wydaje się, że tytułowy kamerdyner rzeczywiście nic ciekawego nie widział za zamkniętymi drzwiami Białego Domu. A może stąd właśnie wynika zaskakująca dawka banału, jaką aplikuje twórca pokroju Danielsa? Wciąż bowiem mam nadzieję, że nie skroił on celowo swojego filmu pod gusta Akademików, którzy docenili nominacjami do Oscara równie napuszonego „Lincolna”. Niemniej jednak żałuję, że tak ciekawa historia zostanie zapomniana przez większość kinomanów, którzy oczekują od kina czegoś więcej niż propagandowego bryka historycznego.
Łukasz Adamski
„Kamerdyner”, reż. Lee Daniels, wyst: Forest Whitaker, Oprah Winfrey, John Cusack, Jane Fonda, Cuba Gooding Jr., Terrence Howard, Lenny Kravitz, Vanessa Redgrave, Vanessa Redgrave, Robin Williams.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/249976-kamerdyner-propagandowy-bryk-z-historii-nasza-recenzja