Nowy dyrektor artystyczny festiwalu filmowego w Gdyni i najlepszy krytyk filmowy młodego pokolenia- Michał Oleszczyk trzy lata temu napisał znakomity tekst o świątecznym klasyku, który jest obiektem drwin napuszonych „znawców kina”. Przypominamy tekst pokazujący, że nie ma nic wstydliwego w miłości do kopiącego zadki złodziejaszkom blondaskowi!
Postanowiłem pójść wzorem Polsatu i corocznie przypominać swój tekst o KEVINIE SAMYM W DOMU. Najlepiej czytać tuż po #-ym seansie arcydzieła Chrisa Columbusa.
–pisze na swoim blogu „Ostatni fotel po prawe” Michał Oleszczyk. Przypominamy jego tekst z portalu stopklatka.pl.
Choć trudno w to uwierzyć, w te święta minie dwudziesta rocznica premiery filmu, który zmienił nie tylko moje życie, ale uformował – na dobre i na złe – całe moje pokolenie (urodzone we wczesnych latach osiemdziesiątych i idące do pierwszej klasy mniej więcej w czasie, kiedy trwały obrady okrągłego stołu). Film ów wszedł co prawda na polskie ekrany w roku 1991, ale już w 1990 można było zobaczyć krótkie klipy w emitowanym przez stacje regionalne „Kinie z satelity". Oto sporych rozmiarów żelazko spada przez długi tunel i wali prosto w nos groźnego knypka w wełnianej czapce. To trzeba zobaczyć!
Nie zaznaliśmy (przynajmniej świadomie) siermięgi późnej komuny, ale Ci z nas, którzy jeździli na wakacje na Zachód, posmakować mogli kolorowego kalejdoskopu w postaci tamtejszych supermarketów (szczyt szpanu: przywieźć z takiej wyprawy „piórnik z wyposażeniem", najlepiej „piętrowy"). To były dwa światy, tak różne jak zupa mleczna z kożuchem i płatki śniadaniowe sypane do miski przez roześmianego tygrysa, posrebrzane magicznym pyłem „cukrowej polewy". Niżej podpisany nie protestował, kiedy tata zabronił mu wychodzić na ulicę z kartonikiem soczku pomarańczowego z Niemiec, „bo dzieci ci zabiorą" (kartonik oczywiście nie wylądował w koszu, ale na półce z klockami jako budząca zazdrość dekoracja – z zagiętą zawadiacko rurką).
Nasz świat to była rzeczywistość „ciepłych lodów", oranżady w woreczku (nakłuć jak należy: cała sztuka), gumy Turbo (ponoć „rakotwórczej", choć nikt z nas nie wiedział, czym są nowotwory) i ewentualnie Donald. Tymczasem film – ten film – opowiadał o chłopcu zamieszkałym w domu wielkości naszych szkół, z długim podjazdem, wielością pokoi i zakamarków, wreszcie z pralką i suszarką (oddzielnie!). Chłopiec – blondynek z szelmowskim uśmiechem, wyglądający na fotosach trochę jak mały Rambo, z wiatrówką zamiast bazuki – miał ponadto domek na drzewie, magnetowid, a w pierwszej scenie filmu przyjeżdżała doń pizza na telefon. Te kwadratowe pudła z kartonu – symbol śmieciowego, szybkiego żarcia w oczach Amerykanów – do dziś są dla mnie synonimem luksusu. One i te małe sześcienne pudełeczka z chińskim jedzeniem, które w amerykańskich filmach pojawiały wraz z wypowiedzeniem magicznej formuły: „Let's order some Chinese!".
Rodzina chłopca wylatywała na święta z Chicago do Paryża (że co…?) i zapominała zabrać go ze sobą (w to wierzyliśmy bez zastrzeżeń). Geniusz filmu polegał na przekuciu tego dziecięcego koszmaru („rodzice o mnie zapomną… uciekną mi… porzucą…") w czystą frajdę. Mały Kevin (takie imię nosił chłopiec) był jak nasze wspólne konsumenckie id: kiedy tylko rodzice znikali, razem z nimi znikały wszelkie ograniczenia w wydawaniu pieniędzy. Największą rewelacją – i świadectwem znajomości dziecięcej psychiki – było w filmie to, że za te pieniądze Kevin nie kupował sobie wypasionego samochodu i willi nad morzem, ale towary, o których my wszyscy (wpatrzeni w ekrany prowincjonalnych kin w typie dumnej tarnogórskiej „Europy") marzyliśmy najbardziej: więcej lodów, więcej pizzy, więcej gumy do żucia! Kevin był konsumentem idealnym, a zarazem nieustraszonym rycerzem – kiedy dwa złe duchy w postaci pary rzezimieszków zagrażały jego twierdzy, uruchamiał całą wiedzę wyniesioną z kreskówek i slapsticku, by pokonać zło i dać mu nauczkę. Kevin był duchem kapitalizmu i indywidualizmu w jednym – a zarazem kochał swoją mamę, tak jak my. Wszyscy chcieliśmy być tacy, jak Kevin i żyć w tym samym świecie, co on.
Wówczas jeszcze nie wiedzieliśmy, że film wyprodukował niejaki John Hughes; nie znaliśmy „Szesnastu świeczek" i miało minąć kila lat, zanim dopadły nas dylematy dzielone przez cały „Klub winowajców". Nie wiedzieliśmy, że w tym samym roku, o kilka ekranów dalej, ów przerażający knypek z błyskającym szatańsko złotym zębem – Joe Pesci – szalał jako bluzgający psychopata w „Chłopcach z ferajny". Lata później odkryliśmy, że tajemniczy barman z nowojorskiego SoHo („Po godzinach") to przecież tata Kevina – John Heard. A kiedy oglądaliśmy wyrafinowane neurozy i traumy kalifornijskich grabarzy w „Sześciu stopach pod ziemią", aż klasnęliśmy w dłonie, kiedy pojawiła się wśród nich mama Kevina – Catherine O'Hara.
Oglądając film po raz pierwszy, drugi i (w moim przypadku) piąty w tym samym wypełnionym po brzegi kinie, nikt z nas nie rozumiał, z jaką sprawnością połączono w scenariuszu elementy grozy (grasująca tarantula, „morderca z szuflą") i sentymentalizmu (grający swojską polkę John Candy pomagający mamie dostać się z powrotem do syna). Dziś, kiedy oglądam film na nowo, dawna magia wraca, tyle tylko że towarzyszy jej większa świadomość filmowego kunsztu. „Kevin sam w domu" to znakomity film. Należało mu się tych 500 milionów dolarów zebranych na całym świecie. Mleko pomogło zbudować moją tkankę kostną, ale to „Kevin sam w domu" zaszczepił mi zasady moralne i poczucie tego, czym powinna być rodzina.
Następnych dwadzieścia lat polegało na powolnym kruszeniu tych zasad, ale to już zupełnie inna historia.
Michał Oleszczyk/stopklatka.pl
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/249951-znalezione-w-sieci-oleszczyk-o-kevinie-samym-w-domu-20-lat-samotnosci-w-domu