MAJEWSKI: Cycki rządzą światem, czyli globalna dominacja zer

Fot. Materiały prasowe
Fot. Materiały prasowe

Dziś słuchacz przeciętnej muzyki, która nie ociera się o kicz czy miłośnik popularnych filmów uchodzą za przedstawicieli świata "wyższej kultury". Co w takim razie stanowi tzw. normę?

Gdy byłem dzieckiem określenie "student" kojarzyło mi się z zaczytanym w książkach młodzianem, który nie rozstaje się z walkmanem i zmienia tylko kaseciaki z Metalliką, Nirvaną czy Pearl Jam. Słysząc o licealistach, miałem prze oczami wyluzowanego ziomka w wyciągniętych ciuchach i czapką założoną daszkiem do tyłu, w których słuchawkach rozbrzmiewa Wzgórze Ya-Pa 3 czy Kaliber 44. Na ulicach spotykało się cudaków w skórzanych kurtkach z charakterystycznymi fryzurami "na kwadrat", mrocznych długowłosych brodaczy, dziwaków z fryzurami godnymi Indian z westernów czy groźnych łysogłowych byków w dziwnych długich butach, zawadiacko podwiniętych spodniach i niechlujnie założonych (a właściwie opuszczonych) szelkach. Ulica była mozaiką różnych subkultur, ucieleśnieniem różnych przekonań i idei. Mimo wszystko, ci ludzie w coś wierzyli. Nawet jeżeli był to tylko przejaw infantylnego buntu, którego pryncypia wyznaczało upodobanie do ciuchów.

Dziś studenci przejawiają te same gusta muzyczne, co reszta społeczeństwa, a więc przede wszystkim interesująca jest dla nich muzyka łatwa i przyjemna: pop w wydaniu Dody czy pop rock w wydaniu Feela, itp... Gusty muzyczne studentów są moim zdaniem odzwierciedleniem kultury masowej - tego czym żyje świat celebrytów. Jeżeli weźmiemy pod uwagę zatracenie poczucia elitarności wśród studentów, widzimy masę młodych ludzi, którzy nie odróżniają się od reszty społeczeństwa. Oczywiście ten obraz jest trochę przejaskrawiony, bywają postawy odmienne, ale jeśli mowa o kulturze studenckiej - jeśli istnieje, bo wielu badaczy twierdzi, że obecnie nie - to raczej występują jako margines, poza głównym obiegiem -

powiedział mi kiedyś dr Patryk Tomaszewski, pełnomocnik rektora Uniwersytetu Mikołaja Kopernika ds. kultury studenckiej.

Nic więc dziwnego, że dziś młodzi, wykształceni z wielkich miast bardziej skupiają się na nośnikach muzyki niż ich zawartości. Marce t-shirta, a nie tego, co przedstawia. Konkurują w dziedzinie pt. kto posiada nowszy model iPoda niż wiedzy nt. muzyki czy filmu. Rozwój internetu sprawił jednak, że to oni mają decydujący głos. Kluczowa jest liczba odsłon i "lajków". Dziś lud nie musi przyjmować tego, co serwują mu twórcy i producenci, ale sam daje im wymowny sygnał, czego oczekuje i co kupi. A że lud coraz mniej wymagający, to żyjemy sobie pod dyktatem celebrytów - wybrańców motłochu. Powoli wypierają nawet samozwańczych mędrców z Czerskiej (w końcu biust Natalii Siwiec czy Patrycji Pająk milszy dla oka niż podstarzały yntelygent rozprawiający o zagrożeniu demonami nacjonalizmu).

Gdzie tu jest miejsce dla twórców, którzy cokolwiek reprezentują? Albo odwalają chałturę i "wyższe formy" tworzą po godzinach albo znikają gdzieś w niszy i pracują o suchym pysku, dopóki dach nie zawali im się na głowę (vide Władysław Komendarek). Nieliczni mogą sobie pozwolić na luksus bycia niezależnym. Jednym z nich jest polski reżyser Lech Majewski, który - choć współpracował z wielkimi gwiazdami Hollywood - dla przeciętnego Kowalskiego pozostaje postacią anonimową. Filmowiec jednak nie przejmuje się deficytem popularności u szarej masy.

Wideo z Madonną „Like a Virgin” obejrzało 2 mld ludzi na świecie, natomiast za życia Vermeera jego obraz widziało 200 osób. Dlatego właśnie w jednym ze swoich felietonów napisałem tekst o siedmiu zerach. Tylko siedem zer więcej widziało show Madonny -

powiedział niedawno reżyser (cała rozmowa ukazała się w tygodniku "wSieci").

To jednak zera decydują o tym, czym katować będzie nas radio i telewizja (o internecie nie wspominając). Witajcie w kulturalnej ochlokracji! A może raczej... cyckokracji?

Aleksander Majewski

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych