10 NAJGORSZYCH FILMÓW 2013 roku. Lista Adamskiego

Tylko Bóg Wybacza/mat. prasowe
Tylko Bóg Wybacza/mat. prasowe

Zbliża się koniec roku i początek najróżniejszych zestawień. Zaczynamy więc negatywnie. Oto ranking najgorszych filmów roku, który sporządził redaktor naczelny portalu wNas.pl. Kto zasłużył sobie na miano klapy roku? Ile na liście jest filmów polskich? Oto subiektywny ranking, który może Was zaskoczyć!


Na początku zaznaczę, że ten ranking nie musi oznaczać obiektywnie najgorszych filmów roku. Na liście znalazły się filmy, które nie tyle były źle nakręcone, nieumiejętnie zagrane czy słabo napisane. Na tej liście umieszczam też obrazy, które mocno mnie rozczarowały czy doprowadziły do irytacji. Nie ma na niej oczywistych porażek filmowych, po których nie spodziewałem się nawet niczego dobrego. Ranking nie zawiera też filmów umieszczanych masowo na listach najgorszych filmów roku, których po prostu nie widziałem ( „R.I.P.D. Agenci z zaświatów”, „100 lat po ziemi” czy „Olimp w ogniu”). Chętnie przeczytam więc jakie są wasze sugestie dotyczące klap roku. Zachęcam do dzielenia się spostrzeżeniami na forum!

10. „Gangster Squad” . Z wielu powodów zastanawiałem się czy w ogóle umieszczać ten film na liście. W końcu jest on dobrze sfotografowany, poprawnie zagrany ( Ryan Gosling, James Brolin, Sean Penn) i ma niezłe tempo narracyjne. Co więc w nim zawodzi? Twórcy filmowej historii wojny kilku policyjnych twardzieli z Mickeyem Cohenem aspirowali do największych dzieł kina gangsterskiego. Niestety „Gangster squad” jest bliżej do bezdusznych „Wrogów Publicznych” niż wysmakowanych „Nietykalnych”. Film, który miał aspirować do miana nowego „Człowieka z blizną” jest film Briana de Palmy bez czaru de Palmy. Film jest wtórny, schematyczny i przewidywalny. Nie ma nieznośnej lekkości wczesnego Bessona czy nieprzewidywalności choćby Mendesa, który też bawił się kinem gangsterskim. Podejrzewam, że głównie dzięki Pennowi „Gangster Squad” zostanie zapamiętany przez fanów gatunku. Inaczej film wylądowałby między innymi obrazami sensacyjnymi, które aspirowały do miana gatunkowych majstersztyków, okazując się jedynie przyzwoitą rozrywką na sobotni wieczór. Szkoda straconej szansy.

9. Płynące wieżowce Ubolewam, że ten film musiał się znaleźć na tej liście. Naprawdę liczyłem na mądry, polski film o problemach homoseksualistów. Liczyłem na perłę w stylu „Tajemnicy Brokeback Mountain” znad Wisły. Jednak „Płynące wieżowce” jest dokładnym przeciwieństwem wizji Lee. Reżyser Tomasz Wasilewski jest w swojej prostej i bardzo stereotypowej opowieści zaskakująco toporny. Jego film wręcz razi dosłownością i nieznośną przewidywalnością. Część rozwiązań fabularnych jest tak prymitywnych, że przypominają łzawe listy „czytelników” gejowskich pisemek, którzy opowiadają o tym jak są bici na każdym rogu cieknących homofobią polskich ulic. Kino ma zmuszać do refleksji, pobudzać do kłótni, drażnić i rozdrapywać rany. Nie mam oporów by stanąć naprzeciwko najdalszego mi ideologicznie artysty i zmierzyć się z jego dziełem. Chciałbym jednak by było to dzieło naprawdę godne tego starcia. Chciałbym by pokazano mi w kinie czym jest cierpienie homoseksualisty, który obawia się głośno powiedzieć o swojej orientacji, i który pragnie wykrzyczeć miłość do osoby tej samej płci. Lee potrafił za pomocą opowieści o tłumieniu własnej seksualności opowiedzieć o problemach bardziej uniwersalnych. Wasilewski nie wychodzi poza ramy naszkicowane w broszurkach LGTB. Na takim poziomie jest oklaskiwany przez większość liberalnych mediów film. Czy naprawdę nie stać was na więcej?

8. „Jeździec znikąd”. Ten film obejrzałem długo po premierze kinowej. Zniechęcony fatalnymi recenzjami sięgnąłem po niego dopiero po tym, jak został on wymieniony jako jeden z najlepszych filmów roku przez Quentina Tarantino. Cóż, najwidoczniej Q chciał być przewortny albo traci powoli filmowy gust. Superprodukcja Disneya kosztująca grubo ponad 300 mln dolarów była finansową katastrofą. Mimo szybkiej akcji, doskonałych efektów specjalnych i Johnnego Deppa na pokładzie, film został też pochlastany przez recenzentów. Dlaczego? Chyba nikt po prostu nie lubi być bezczelnie nabijany w butelkę. „Jeździec znikąd” został wyreżyserowany przez twórcę trzech części „Piratów z Karaibów” Gore’a Verbińskiego, który nawet specjalnie nie ukrywa, że bazuje na schemacie ze swojego hitu. Ba, nawet Johnny Depp nie sili się na oryginalność i bez oporów zgarnia milionowa gażę za zrobienie kilku min a la Jack Sparrow. Verbiński potrafi być błyskotliwym i zarazem subtelnym szydercą, co udowodnił choćby w świetnym „The Mexican”. W komediowym westernie niby balansuje na granicy komedii i parodii filmów Sergio Leone, ale porusza się przy tym jak napchany w McDonaldzie słoń w składzie chińskiej porcelany. Mimo pięknych zdjęć ten film to porażka w każdym wymiarze tego słowa.

7. „Sezon na zabijanie”. Przykre jest to, że aż dwa filmy z niegdyś wielkim Robertem De Niro pojawia się na liście największych kompromitacji roku. I tak jestem łagodny dla swojego idola bowiem w amerykańskich zestawieniach tych filmów jest więcej. Niestety jeden z najwybitniejszych aktorów XX wieku kontynuuje rozbijanie w pył własnej legendy i mitu, występując w coraz gorszych filmach. Przerwą w liście mniejszych, lub większych wtop Bobbiego był genialny „Poradnik pozytywnego myślenia”, który z racji premiery w Polsce w tym roku znajdzie się na jutrzejszej liście Adamskiego. „Sezon na zabijanie” z De Niro i Johnem Travolta wyszedł w Polsce jedynie na DVD. Nie zaskakuje decyzja dystrybutorów, mimo tego, że taka obsada do niedawna byłaby gwarantem sukcesu. Kilku krytyków zauważyło, że opowieść o amerykańskim weteranie wojennym, który żyje samotnie w górach i spotyka na swojej drodze tajemniczego Serba, jest nietypowa i może intrygować. Można się z tym zgodzić oglądając pierwsze 20 minut filmu, który opiera się na świetnie zagranym dialogu De Niro z Travoltą. Niestety historia zemsty po latach z „bałkańskim kotłem” w tle bardzo prędko zamienia się w najzwyklejszy produkcyjniak kina akcji. Pomysł wyjściowy filmu był naprawdę dobry. Niestety reżyser filmu, który jest znany główne z fatalnego „Daredevila” i „Ghost Ridera” nie jest specem od psychologicznego kina. Ciekawe co by było, gdyby taki temat wziął ręce Roman Polański…

6. „Wielkie wesele”. Ten film zasługuje na potrójny knock down. Nie dość, że wkurzyłem się oglądając go równo w piątą rocznicę własnego ślubu, to na dodatek dałem się nabrać, że stara gwardia kina na ekranie ( Susan Sarandon, Robin Williams, Diane Keaton) ma instynkt samozachowawczy i nie trzyma się z daleka od fatalnych scenariuszy. Niestety tylko niektóre legendy albo wycofują się z aktorstwa ( Nicholson), albo idą do telewizji ( Pacino). Widać, że De Niro, Sarandon, Williams i Keaton grają tu wyłącznie dla własnej zabawy. Szkoda, że widz rzadko ma szanse jej doświadczyć. Ten film pokazuje jak można idealnie spieprzyć komedie: zbudować film z zabawnych elementów wyciągniętych z hitowych filmów i posklejać je bez ładu i kładu w nadziei, że widzowie są wyjęci z teorii inżyniera Mamonia. Napisać proste, niespójne, papierowe postacie i namówić gwiazdy zbliżające się do jesieni życia by przypomnieli sobie na planie filmowym stare dobre lata. Tak wygląda bowiem film, który jest połączeniem „Mojego wielkiego, greckiego wesela”, „Lepiej późno niż później”, „Poznaj mojego tatę” i kilku innych znanych blockbusterowych rozśmieszaczy. Jest jednak jeden pozytyw „Wielkiego Wesela”. Coraz mocniej doceniam Adama Sandlera i Bena Stillera. Po nich przynajmniej wiem czego się spodziewać i nie wychodzę z kina oszukany.

5.„Wałęsa. Człowiek z nadziei” to jeden z najsłabszych filmów Andrzeja Wajdy. Gdyby nie fenomenalna rola Roberta Więckiewicza, sprawny montaż, kapitalnie dobrana muzyka i przebłyski dobrego pióra Janusza Głowackiego, film byłby jedynie wart szybkiego zapomnienia. Brak rozmachu realizacyjnego ( w filmie o wielkim ruchu jaka była "Solidarność!), fatalne ostatnie kilkadziesiąt minut filmu, które polega na prostym kronikarstwie i w końcu brak pomysłu na pogłębienie postaci Wałęsy, pokazują jak słaba jest końcówka kariery wielkiego artysty jakim był Wajda. Niestety ten film poprzez historyczne przekłamania ugruntuje pomnikowy wizerunek Wałęsy. Andrzej Wajda, który przyznał, że musi opowiedzieć światu o Lechu Wałęsie odniósł już sukces. Niestety prawda o Wałęsie od dziś jeszcze wolniej będzie się przebijać się do świadomości większość społeczeństwa. Teraz to Lech Wałęsa powinien wybudować pomnik nie tylko Wajdzie, czego oczywiście nie zrobi. Lech Wałęsa jest wciąż tym samym specyficznym cwaniakiem, którego wnętrza nie zgłębimy na pewno za pomocą kina. Szkoda. Jedyna taka szansa została bezpowrotnie zaprzepaszczona.

4. Last Minute Przez niektórych polskich reżyserów określenie „polska komedia” samo w sobie jest już pejoratywne. Przyzwyczajonemu do polskiej komedii ( Bareja, Machulski) wysiedzenie w kinie na seansie filmopodobnych produktów a la „Kac WaWa” czy „Wyjazd integracyjny” wydaje się być cięższe niż wizyta na fotelu nazistowskiego dentysty w „Maratończyka”. Żenujące „Last minute” pojawia się na tej liście z jednego powodu. Film zrobił facet będący niegdyś nadzieją polskiego kina czyli Patryk Vega, który stworzył genialnego „Pitbulla”. Jego ostatni film jest przepełniony żartami, które mógłby napisać Tadeusz Drozda będąc na Rytalinie. Chyba, że skaczący do basenu polski turysta tracący kąpielówki śmieszy kogokolwiek poza fanami „Śmiechu warte”. Oglądając „Last minute” linijka tekstu z płyty „Kalibra 44” staje się ciałem. „Panie Vega, idź Pan w…..z takim żartem”- chciałoby się sparafrazować prekursorów polskiego rapu. W Hollywood się mówi, że reżyser jest wart tyle, ile jego ostatni film. Polska kinematografia niestety kieruje się zupełnie innymi kryteriami, choć i u nas przekroczenie pewnych granic nie ujdzie płazem. Czy to last minute Vegi się zbliża? Chyba nawet na ten lot reżyser się spóźnił.

3. Niesamowity Burt Wonderstone”. Imponująca obsada na czele z Jimem Carreyem, Stevem Carrelem, Jamesem Gandolfinim i Alanem Arkinem, chwytliwy temat, uznany telewizyjny reżyser i..banał. Rozczarowanie tym większe, że jedną z ról gra świetny Steve Buscemi. Jest to podwójny zarzuć to reżysera bo miał nie tylko świetną ekipę, ale również ciekawą historię. Szablonowość filmu Dona Scardino jest tak jaskrawa, że co chwile oczekujemy jakiegoś urwisowskiego przełamania schematu. Ten jednak nie nadchodzi. W pierwszych 15 minutach filmu wiadomo jak ta ckliwa opowieść się skończy. Ten film ma dobre momenty, gdy na ekranie pojawia się przypisany ostatnio do roli mrocznego Nuckiego Thompsona Buscemi. Mimo stosunkowo niewielkiej roli najlepiej wyciągnął osobowość średnio dobrze nakreślonej przez scenarzystów postaci. Szkoda, że nie jest taki cały „Niewiarygodny Burt Wonderstone”, którego twórcy otworzyli kilka furtek i nie zdecydowali się przekroczyć ich progu. I tak jedyną niewiarygodną rzeczą w tym filmie jest fakt, że tak świetni aktorzy zdecydowali się na występ w tak nijakim filmie. Może zadziałała jakaś magia?

2.Cristiada. Wiem, że za umieszczenie tego filmu w zestawieniu spotka mnie zaraz grad ciosów od konserwatystów. Jednak uczciwość zawodowa nie pozwala mi przeoczyć absolutnej porażki filmu, po którym bardzo wiele się spodziewałem. Niestety doskonały materiał by pokazać zbrodniczość lewicy został zniweczony przez fatalnego reżysera tej najdroższej w historii kinematografii meksykańskiej produkcji. I choć można podziwiać rolę Andiego Garcii jako nawróconego ateisty, który stawia czoła czerwonemu reżimowi, kilka pięknych ujęć umierających za wiarę katolików czy nieźle zrealizowane sceny batalistyczne, to nie wystarcza to by ten napuszony, źle zmontowany i nierówny film uznać za udany. „Cristiada” zajmie oczywiście znaczące miejsce między popkulturowymi dziełami broniącymi w nowoczesny sposób chrześcijaństwa. Jednak daleko filmowi jest nie tylko do „Pasji”, „There be dragons” czy „Misji”, ale również do takich uduchowionych filmów jak „Droga” Emilio Esteveza, która nie miała w Polsce promocji nawet w ułamku takiej jak „Cristiada”. A z pewnością bardziej zasługuje na podziw niż film Wrighta.

1.Tylko Bóg wybacza. Żaden film nie wymusił odemnie tak emocjonalnej recenzji tak ten wygwizdany w Cannes bełkot. Przytoczę jej fragment, bo nie chcę ponownie analizować filmu, który w założeniu miał być objawieniem roku 2013. Wygwizdany w Cannes film Nicolasa Windinga Refna jest klasycznym przykładem hochsztaplerki. Prostacka fabuła, kretyńskie dialogi, kulejące aktorstwo jest przykryte niespotykaną dotąd dawką przemocy i „artystycznym” klimatem. Niestety by wcisnąć taki chłam widzowi trzeba mieć talent co najmniej Davida Lyncha. Refn jest go pozbawiony. Reżyser zachowuje się jak prostak na salonach, który opowiada obrzydliwą, nudną i oklepaną historyjkę, ubierając ją w mądre słowa ze słownika w nadziei, iż nikt się nie połapie. Jednak toporna łopatologia w „Tylko Bóg wybacza” jest tak oczywista, że podejrzewanie reżysera o głębszą myśl jest obrazą inteligencji. Zamiast moralitetu o istocie zła, dostaliśmy bełkot przeintelektualizowanego filmowca, który uwierzył w swoją wielkość. Oby jego kolejny film był czymś więcej niż próbą oszukania widza.

CZYTAJ TEŻ: Lista najlepszych filmów roku w ocenie Łukasza Adamskiego

Autor

Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych