Saulski w obronie serialowego WIEDŹMINA

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
TVP/materiały prasowe
TVP/materiały prasowe

Choć większość redakcji wNas.pl, podobnie jak 99% krytyków filmowych, uważa ekranizację „Wiedźmina” za przykład na kompromitację polskiego kina, to znalazł się jeden, który ma cojones by tego produktu bronić. Oto tekst Arkadego Saulskiego, który zauważył pozytywne aspekty ekranizacji sagi Sapkowskiego. Odważne!

Najmłodsze pokolenie miłośników fantasy kojarzy postać Wiedźmina raczej z grami i cyklem powieściowym, aniżeli z kinem czy telewizją. Moje pokolenie z kolei przypomina sobie jednak film „Wiedźmin” z początku lat dwutysięcznych. Oraz serial. Jeden i drugi, jak przyznał sam reżyser, zostały ukrzyżowane przez krytykę. Jeden i drugi w pewnym stopniu zasługują na obronę po latach.

A początek lat dwutysięcznych był okresem otwierającym „złote lata” fantasy. Dopiero co wyszliśmy z lat 90-tych będących wyjątkowo udanymi jeśli chodzi o literaturę fantastyczną. Zarówno polska science fiction jak i fantasy miały się dobrze – lepiej chyba niż kiedykolwiek wcześniej i później. Istniał wolny rynek, czytelnicy oceniali i głosowali na autorów portfelami, grafomani byli odrzucani, autorzy dobrzy – nagradzani i kupowani. Szmira stanowiła margines. Polska fantastyka była wtedy poza erą internetu, debaty nie dominowali więc niedouczeni, gimnazjalni dyletanci lecz czytelnicy wychowani na wzorcach najlepszych.

Jeśli chodzi o fantasy – na niej się skupmy – to trend tutaj także był pozytywny. Andrzej Sapkowski niemal chwilę wcześniej ukończył sagę o Wiedźminie i „Rękopisem znalezionym w smoczej jaskini” udowodnił, iż fantasy może i powinna przemawiać słyszalnym głosem na poważne tematy. Znajdował też naśladowców i to naśladowców którzy dostrzegali w tej literaturze głębię wyrastającą poza machanie mieczami. Tworzyła się szkoła. Ewa Białołęcka pisała fantasy głuchą, bo o głuchym i czarowała nas niesłyszalnie, Kres, choć nie był naśladowcą Sapkowskiego, lecz reprezentantem nieco innej szkoły, niósł żagiew dobrej literatury kolejnym czytelnikom, w tym – mnie. Nawet Wit Szostak – autor arcy-intelektualny, obecnie dryfujący jak jego koledzy Dukaj, Orbitowski czy Twardoch blisko literatury głównego nurtu, debiutował w fantasy „Wichrami smoczo gór”. Wszystko zmierzało ku dobremu – czytaliśmy dobre książki i zagrywaliśmy się grami RPG spod ręki Black Isle Studios, znakomicie przetłumaczonymi na język polski. A przecież za moment miał pojawić się filmowy Władca Pierścieni i nic nie miało już być takie same. Nasza ukochana literatura miała wyjść z piwnicy, stać się cenioną i szanowaną, a Sapkowski miał być autorem wynoszonym bez mała jak Lem. Pryszcze na naszych młodych, gimnazjalnych twarzach miały zniknąć, wzrok – poprawić się. Dziewczęta, dotychczas ignorujące, miały wzdychać za nami, bo to my, my mieliśmy być awangardą ludzkości i kultury, my – ci którzy czytali i cenili fantasy, nie tylko zanim to było modne, ale także zanim to było mądre!

I gruchnęła wtedy też wieść, że będą ekranizowali Wiedźmina. No to już było zbyt wiele szczęścia. Proszę pamiętajcie – było to przed erą powszechności internetu – wszelkie nowinki i wiadomości z planu były kurczowo wyłapywane przez redakcję pism fantastycznych, filmowych i gamingowych, i opisywane w tonie niezwykle wyczekującym i entuzjastycznym. Plus fotosy – oglądane po tysiąc razy, tak, że aż wypalały nam się pod powiekami i towarzyszyły podczas snu, znakomite fotosy, które zabierały nas w podróż do świata znanego z kart powieści, z naszej wyobraźni.

Potem przychodziły drobne zawody. Grażyna Wolszczak przyznająca, że nawet powieści Sapkowskiego nie czytała. Blond, zamiast białe, włosy Michała Żebrowskiego. No ale nic to, nic, nieważne! Nieważne, bo to Wiedźmin, bo to Sapkowski, bo to jest nasze, nasze, polskie, dumne, własne. Nasza fantasy, nasz autor, nasza ucieczka.

A potem film, premiera i jedna gwiazdka w „Gazecie Wyborczej”, w magazynie „Co jest grane” bo innych dobrych magazynów o nowościach w kinie wtedy nie było. Pamiętam to, jak zadzwonił do mnie mój przyjaciel, Rachwald Tomasz (nie gniewaj się, że Cię tu w ten sposób unieśmiertelniam przyjacielu, ale należy Ci się za te kije na polach połamane i wspólne przygody, zwiedzone światy), zadzwonił do mnie i powiedział: - „Wiedźmin” dostał jedną gwiazdkę. Na co ja z głupia zapytałem: - A ile dostały inne filmy w numerze? Jakby to mogło cokolwiek zmienić.

Ale nie wierzyłem, pieprzy, myślałem. Dzień później poszedłem do niego by zobaczyć, porwałem tę gazetę i było, faktycznie: jedna gwiazdka i miażdżąca, niemal od niechcenia pisana recenzja.

Nie mogłem się długo po tym otrząsnąć. Kinowego „Wiedźmina” zobaczyłem więc dopiero ponad rok później, na specjalnym pokazie podczas festiwalu filmowego w Gdyni. Nie mogę powiedzieć by mi się nie podobał, bo nie był to film – raczej luźno sklecone demo kilku scen. Tym bardziej, że wiedziałem, że lada chwila obejrzymy serial.

No i wiara wróciła, wróciło przekonanie, że nic to, wpadka, ale przecież serial to będzie to! Tym bardziej, że chyba byłem już po pierwszej części „Władcy Pierścieni” i wiedziałem, że wielomilionowa produkcja to nie będzie, ale dobry serial – owszem.

Potem oglądałem serial. Z zapartym tchem, co niedzielę, o 17-tej, te czterdzieści minut było najszczęśliwszymi czterdziestoma minutami w całym zawalonym nauką tygodniu.

Było różnie z tym serialem. Porywała mnie gra aktorska Michała Żebrowskiego – niezgorszego, starającego się, który niedawno przyznał, że dobrze bawił się podczas realizacji, bo dla młodego aktora lubiącego kostiumy i pojedynki był „Wiedźmin” fajną przygodą. Porywały mnie walki, wtedy wydawało mi się (i tak mi się wydaje do dziś) pomysłowe, brutalne i krwawe, choć nie dość krwawe i nie dość brutalne, uciekające od książkowego pierwowzoru wskutek braków budżetowych, nadrabiające wykorzystaniem obrazu, cięć i dźwięku. Uwielbiałem ujęcia statyczne, starające się ukryć, że to nie Malbork, Gniew czy Kraków, tylko fantastyczna kraina. Wreszcie rozmiłowałem się w muzyce Grzegorza Ciechowskiego – doskonałej, mocnej, dynamicznej, która obraz po mistrzowsku uzupełniała, i którą katowałem na domowym sprzęcie po nabyciu kasety magnetofonowej.

Z drugiej strony wkurzała bliskość ujęć, drewniana gra wielu innych aktorów, poluzowanie wątków ważnych i fakt, iż twórcy nawet nie odrobili lekcji gdy w politeistycznym religijnie świecie jeden z bohaterów krzyczy „Broń Boże!”, bez żadnego wcześniejszego usprawiedliwienia. Nie wiedziałem więc do końca o czym ten serial ma być. Może gdyby twórcy odeszli od próby ekranizacji opowiadań, odnieśli się do nich luźno i skupili na wątku walki między Michałem Żebrowskim a Maciejem Kozłowskim (w serialu grającym zakonnika) serial byłby świetny. Tym bardziej, że końcowe odcinki – pełne chemii i napięcia pomiędzy tymi dwoma postaciami były wyborne. Ale twórcy chyba sami nie wiedzieli co kręcą i co montują, dokąd zmierzają i co chcą powiedzieć, przy pomocy jakich obrazów i rekwizytów, co skądinąd wymowne okazało się po latach, gdy okazało się, że był „Wiedźmin” pralnią dla jakichś powiązanych z Rywinem aferzystów i „na papierze” miał serial budżet dziesięciokrotnie większy niż realnie.

To wszystko niestety wychodzi w ujęciach i jest „Wiedźmin” smutnym requiem tego jak ukręcono łeb produkcji ważnej dla pewnego pokolenia i jak to pokolenie powinno się tym ludziom za to odpłacić.

Dla mnie jednak jest „Wiedźmin” produkcją, którą wciąż kocham, wciąż uwielbiam i wciąż z prawdziwą przyjemnością do niej wracam, bo była ona pewnym moim marzeniem i to marzenie chyba trochę wciąż we mnie żyło przez długi czas. Dlatego przymykam oko na to wszystko co w tym serialu złe, brzydkie i fatalne i oglądam go oczami tamtego chłopaka i jego emocjami. I wszystkich do tego namawiam, zwłaszcza, że aż dwie telewizje dają nam na to szanse.

Arkady Saulski

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych