„Jeździec Znikąd” – 250 mln dolarów budżetu, 175 mln wydanych na reklamę, w jednej z głównych ról Johnny Depp i wiadra pomyj wylane przez zachodnią prasę. Czy słusznie? Nie do końca.
Przed seansem nowego filmu Gore’a Verbinskiego z całych sił starałem się nie ulegać panującej nagonce oraz presji wywołanej recenzjami amerykańskich dziennikarzy. Dla wNas.pl napisałem co prawda artykuł poświęcony pojawiającym się pogłoskom, ale pozostawałem optymistyczny. Z takim też nastawieniem wybrałem się na przedpremierowy pokaz „Jeźdźca Znikąd”.
Film z pewnością warto się zobaczyć chociażby ze względu na błyskotliwe i sytuacyjne poczucie humoru. Johnny Depp jako Indianin Tonto jest zabawny, uroczy i ujmujący. We współczesnym kinie nie znam nikogo, kto tak wyraziście operuje mimiką i byłby równie przekonujący w tej roli. Towarzyszący mu Armie Hammer (tytułowy The Lone Ranger) w sytuacjach komediowych nie odstaje od swojego bardziej znanego kompana i zalicza kilka naprawdę niezłych scen. Niestety, twórcy filmu zagubili się w tej farsie i stracili charakter opowieści. Obraz Verbiskiego ciężko bowiem jednoznacznie sklasyfikować. W efekcie powstał mariaż kina przygodowego z parodią. Można w nim znaleźć również elementy bajki, a bardziej przypowieści (tak też film się zaczyna, mały chłopiec spotyka w muzeum starego Indianina, który opowiada mu całą historię). Stąd decyzja skonsternowanego dystrybutora o przygotowaniu dubbingu. Nie jest to jednak film typowo dla najmłodszego widza. Momentami na ekranie robi się naprawdę brutalnie (np. grzebanie w ciele umierającego rangera). Obrany kierunek symboliki z kolei nie przekonuje widza dorosłego i wybrednego (koń uosabiający mądrość, dzikość i wolność, burmistrz miasta tonący pod ciężarem skradzionego srebra). Verbinski kieruje więc lufę swojego pistoletu w bliżej nieokreślonym kierunku.
Na szczęście pozwolił sobie na frywolną zabawę westernową konwencją, w której sprawdził się znakomicie wykorzystując większość znanych archetypów Dzikiego Zachodu. Fani Sergio Leone obdarzeni poczuciem humoru powinni być zachwyceni. W tym kontekście błyszczy szczególnie drugi plan inspirowany takimi sztandarami jak „Pewnego razu na Dzikim Zachodzie”. Na nim zaś, niezastąpiony William Fichtner wyśmienicie wcielający się w czarny charakter, bandytę Butcha Cavendisha. Cała jego szajka wraz z grupą pościgową nakreślone są w niezwykle klasyczny sposób, za co autorowi „Rango” należy się spore uznanie. Niewątpliwie największy przytup pojawia się w scenach akcji. Takimi sekwencjami jak finałowe starcie w pędzących pociągach Verbinski bije na głowę swoje najpopularniejsze dotychczas dzieło, „Piratów z Karaibów”. Są efektowne i pomysłowe (Depp lawirujący na kilkumetrowej drabinie, galopujący na koniu Hammer wbijający się z pełnym impetem do wnętrza wagonu). Tzw. majstersztyk.
Reżyserowi, niestety, nie udało się uniknąć dłużyzn. Film trwa uczciwe dwie i pół godziny i co najmniej o czterdzieści minut za długo. Akcja wydłuża się w nieskończoność. Niektóre sceny (narada władz miasta, przyznawanie honorowych odznaczeń) wydają się zwyczajnie niepotrzebne i umieszczone w filmie na siłę. Być może film docelowo miał być westernową epopeją o istocie człowieczeństwa i znaczeniu sprawiedliwości w cywilizowanym świecie. W przypadku Verbinskiego jest to jednak niemożliwe. Sprawdzony fachowiec od kina akcji wziął się za bary z konfliktem wartości, który niestety sprowadził do najprostszych rozmyślań. Lecz w ramach swojej specjalności z zadania wywiązał się pierwszorzędnie.
Michał Baniowski
„Jeździec znikąd”, USA 2013, reż. Gore Verbiński. Wyst. Johnny Deep, Armie Hammer, Tom Wilkinson, Ruth Wilson.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/249899-nie-taki-zly-jezdziec-znikad-jak-go-maluja-recenzja-dvd