LECH JĘCZMYK czyli PRL i inne planety NASZA RECENZJA

Czytaj więcej 50% taniej
Subskrybuj

Czytelnicy znający Lecha Jęczmyka z felietonów o nowym średniowieczu, tłumaczeń Dicka i Vonneguta i firmowania swoim nazwiskiem różnych okołofanastycznych przedsięwzięć nareszcie mają okazję dowiedzieć się więcej o ich autorze. „Światło i dźwięk” ukazuje Jęczmyka w nowym – nomen omen – świetle. Okazuje się, że epizody związane z kierowaniem „Nową Fantastyką” czy działem publicystyki telewizji publicznej (oba miały miejsce na początku lat dziewięćdziesiątych) to tylko fragmenty oszałamiająco bogatego życia „mola książkowego”, który był też… brązowym medalistą Polski w judo. W tej luźnej chronologicznie autobiografii odbija się nie tylko historia Polski, ale też nasze polskie dylematy z „bić albo nie bić” na czele. Powstanie Warszawskie, lata powojenne, „robotnicza rewolucja” 1956, karnawał Solidarności, stan wojenny, wreszcie gorące lata transformacji – nie ma co ukrywać, żyliśmy w ciekawych czasach, które Jęczmyk opisuje z fotograficzną dokładnością. Obdarzony fenomenalną pamięcią zarejestrował on solidny kawał historii Polski i nie tylko Polski, udowadniając, że nadawałby się na świetnego, pozbawionego uprzedzeń dokumentalistę.

Urodzony w 1936 roku Jęczmyk traktuje własne życie – ale też całego pokolenia – jako wędrówkę po kolejnych światach o zmiennych regułach (kłania się fantastyczne „Gniazdo światów” Huberatha) – od przedwojennej Bydgoszczy do dzisiejszej „Polski Tuska”. Nawet wojna czy tym bardziej Polska Ludowa nie były zresztą planetami jednolitymi i posiadały różne okresy „odwilży” i „dokręcania śruby”.

Katolicyzm (i to ten spod znaku Frondy, a nie Tygodnika Powszechnego), patriotyzm i konserwatyzm, zamiłowanie do fantastyki i generalnie do literatury (w tym amerykańskiej i rosyjskiej), którą popularyzował, tłumacząc ją i wydając – Jęczmyk jest żywym dowodem, że można te cechy pogodzić i żadna z nich nie oznacza „eskapizmu” czy „oderwania od rzeczywistości”. Książka przedstawia koleje losu autora mniej więcej chronologicznie, choć podział na tematyczne rozdziały wymusza czasem różne retrospekcje i futurospekcje. Jęczmyk ma dar porównawczego postrzegania zjawisk w kontekście innych czasów, epok, cywilizacji (w końcu ceni SF). Wychodzi, że Polak-katolik nie ma się czego wstydzić, z całym szacunkiem należnym np. buddystom, ateistom czy Chińczykom.

Jęczmyk nie ufa dokumentom i historykom, skupiającym się wyłącznie na nich, przedkładając nad nie świadectwa ustne. Celny przykład to historia pisarza radzieckiego pisarza SF Siergieja Sniegowa – ów opowiadał Jęczmykowi, że po wyjściu z łagru dostał kompletnie fikcyjną, ale nie sfałszowaną przecież, książeczkę związku zawodowego z opłaconymi składkami – według niej rzekomo przepracował te obozowe lata w zakładzie. Niewiara w dokumenty nie oznacza niewiary w wyrafinowane działanie agentur różnego rodzaju, wręcz przeciwnie – przeróżni władcy marionetek są ukryci głębiej, niż nam się wydaje.

Z racji pełnionych funkcji Jęczmyk poznał wielu sowieckich, rosyjskich i amerykańskich pisarzy (i nie tylko), skłonnych opowiadać mu historie, których próżno szukać w oficjalnie wydanych książkach. Poznał między innymi córkę sowieckiego marszałka Koniewa, którego wojska, idąc przez Polskę, oszczędziły Kraków i Częstochowę. Marszałek „kulom się nie kłaniał” z powodu nie odwagi, a… paraliżu, a przed atakiem na Częstochowę ukazała mu się Matka Boska Częstochowska. Takich nadprzyrodzonych interwencji w historię jest według Jęczmyka mnóstwo; powojenne opuszczenie Austrii przez wojska sowieckie zawdzięcza kraj ten… zbiorowej modlitwie różańcowej. Może warto brać przykład?

Jęczmyk otarł się o postacie znane wszystkim. Krótko po wojnie jego ojca chciał wkręcić do swojej nowo tworzonej siatki Witold Pilecki – jak się okazuje, dokonanie tego okazało się trudniejsze w komunistycznej Polsce niż w obozie koncentracyjnym i siatkę zdekonspirowano. Po wojnie, choć był piątkowym maturzystą, samemu Jackowi Kuroniowi, zajadłemu bolszewikowi ze Związku Młodzieży Polskiej, zawdzięcza fatalną opinię. Dzięki temu trafia – niestety, a może na szczęście – na rusycystykę, wówczas z wiadomych przyczyn silnie promowaną, a niechętnie studiowaną.

Dzięki różnym kolejom losu trafia wreszcie na redaktorskie stanowiska w „Iskrach” i „Czytelniku”, choć jakaś superkariera nie jest mu pisana z powodu nieprzynależności do partii i z przyczyn, powiedzmy, charakterologicznych – ambicja, snucie intryg i parcie do sukcesu jest Jęczmykowi najwyraźniej obce. To jemu zawdzięczamy, że nie zalała nas fala sowieckiej propagandy – robił, co mógł, by zminimalizować ogarek dany diabłu (tj. partii). Na przykład, zamiast wydawać „Jak hartowała się stal”, puścił do druku antysystemowego „Kustosza” Jurija Dombrowskiego. Wcześniej czy później antykomunizmu nie dało się ukryć i Jęczmyk był albo wywalany (z TV – za cykl programów„Dekomunizacja po polsku” podpadł samemu Wałęsie, któremu nie spodobało się „osłabianie lewej nogi”), albo blokowano jego inicjatywy, takie jak znane wszystkim polskim fanom fantastyki „Kroki w nieznane”. Niemniej wieloletnią pracą wydawniczą i redaktorską kształtował gusta pokolenia (pokoleń?) czytelników z naprawdę dobrym skutkiem.

Są w książce rzeczy kontrowersyjne. Jęczmyk, mówiąc wprost o nadreprezentacji Żydów wśród powojennych komunistów czy dzisiejszych hiperkapitalistów i bankierów prawdopodobnie otrzyma łatkę antysemity, choć jego rodzina w trakcie okupacji „przechowała” Żyda-przyjaciela rodziny, a on sam hamował antysemickie wyskoki, przez co nawet sami Żydzi omyłkowo wzięli go za swego… Nie każdemu spodoba się też ostrożna pochwała PRL, a nawet ukazanie wyższości gospodarczej i kulturowej „komunizmu narodowego” nad dzisiejszą liberalno-kosmopolityczną Polską. Zgadzać się nie trzeba, ale warto zapoznać się z tymi argumentami, zwłaszcza, gdy głosi je antykomunista-chrześcijanin i zwolennik małej przedsiębiorczości i lustracji, a nie sierota po Gierku.

Najbardziej wzruszająca w książce jest historia o Jerzym Popiełuszce, który był prawdziwym tytanem ducha i głosił prawdziwie bezkompromisowe miłowanie nieprzyjaciół – co zawsze jest bardzo, bardzo trudne (weź tu człowieku kochaj takiego Urbana). Jęczmyk znał Popiełuszkę osobiście, był członkiem nieformalnej ochrony osobistej księdza, a w dzień po pogrzebie… obudził się jako nawrócony katolik.

Wszystko to autor opisuje w szerszym kontekście, choć czasem punkt widzenia zadziwia. Krytykuje Okrągły Stół za agenturalność, ale już pochlebnie mówi o transformacji ZSRR, która wcale nie musiała mieć charakteru pokojowego – to już rozpad imperiów kolonialnych był bardziej krwawy; podobnie polityka zagraniczna USA jest nieustannie konfliktowa. Gomułkę Jęczmyk nazywa mężem stanu (!), twierdząc, że to jemu zawdzięczamy jednoczesne wykiwanie ZSRR i Polaków (straszył jednych drugimi), dzięki czemu uniknęliśmy powtórki z Węgier 1956. Chociaż… Pisze Jęczmyk, że w polskiej hierarchii wartości, w naszym „charakterze narodowym” na pierwszym miejscu nie jest przetrwanie, a raczej odwaga, honor i… przedsiębiorczość (a przynajmniej była). W przeciwieństwie do mentalności żydowskiej (i nie tylko), gdzie przeżycie jest priorytetem. W tym kontekście inaczej patrzy się na książki Zychowicza, stawiające na głowie naszą narodową aksjologię – jak na próbę zaszczepienia Polakom innego systemu wartości. Nawet abstrahując od tego, który jest „lepszy”, jest to próba głębokiego przekształcenia narodowego charakteru – nie dziwi mnie więc opór stawiany Zychowiczowi, niezależnie od racjonalności jego argumentów.

Książka jest, podobnie jak „średniowieczne” felietony, okraszona niezwykłymi ciekawostkami, jak np. tą o Indianach nieposiadających genu odpowiedzialnego za trawienie alkoholu albo o Bushu seniorze wybijającym Ukraińcom z głowy niepodległość. A już zupełnie z innego świata brzmi informacja, że pensja w „Fantastyce” była większa niż w telewizji… Książka jest też podsumowaniem życia i pogodnym pożegnaniem się ze światem kogoś, kto jest już spakowany na kolejną podróż (jak zresztą sugeruje okładka), tym razem zapewne w zaświaty, choć osobiście mam nadzieję na kolejne felietony, tłumaczenia i książki.

tytuł
tytuł

Lech Jęczmyk, Światło i dźwięk. Moje życie na różnych planetach. Zysk i S-ka, Poznań 2013.

Sławomir Grabowski

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych