Martyna Ochnik jakiś czas temu zwróciła uwagę „Oszołomami”, czyli jedną z pierwszych powieści dotyczących Smoleńska – tym bardziej, że powieść była pod prąd i tytułowych „oszołomów” dowartościowywała. W swej następnej powieści proponuje nam osadzoną w realiach późnego PRL i współczesności silnie podszytą ezoteryzmem smutną historię pewnej dziewczyny – zupełnie inny temat, zupełnie inna książka.
Pierwsze wrażenie jest całkiem pozytywne, ostatnie już niekoniecznie. Główna bohaterka, Apolonia, jest osobą nadwrażliwą, żyjącą w swoim świecie, przez otoczenie wręcz posądzaną o autyzm, a może po prostu nazbyt melancholijną. Obdarzona talentami literackimi i… paranormalnymi (niekontrolowana telekineza, podobnie jak u bohaterki powieści Kinga) próbuje się odnaleźć najpierw w siermiężnej rzeczywistości PRL, potem w raczkującej Trzeciej Rzeczpospolitej. Etapy jej życia wyznaczają śmierci najbliższych osób, a w szkole najbliższą przyjaciółką zostaje zbuntowana i rozkapryszona córka prezesa banku.
Powieść ma konstrukcję szkatułkową, jest bowiem „powieścią w powieści”, której maszynopis jej autorka przynosi wydawcy. Jest ona zarazem dziennikarką śledczą i próbuje wyjaśnić zaginięcie wspomnianej dziewczyny – otóż tak ją poruszyła historia Poli, że napisała o niej powieść, dodając zresztą od siebie zakończenie… Książka przeplata narrację dziennikarki (pełną retrospektywnych przypominajek z przebiegu owego prywatnego „śledztwa”, polegającego na rozmowach z osobami bliskimi zaginionej) z „zagnieżdżoną” w powieści historią dziewczyny. Konstrukcja formalna „Pewnego dnia, w grudniu” jest zatem całkiem wyrafinowana. Dodajmy to tego coraz lepszy styl autorki, umiejętnie zarysowaną psychikę postaci, wreszcie dobrze oddane realia. Nawet nasz ponury, wielkomiejski, warszawski zimowy spleen – zarówno ten dzisiejszy, jak i z okresu stanu wojennego – ma w sobie pewien urok. Fabuła wciąga, a czytelnik (a jak sądzę, czytelniczka tym bardziej) odnajdzie w Poli trochę siebie.
Niestety, beczkę miodu autorka przyprawiła łyżką dziegciu pod nazwą ezoteryka. Poza poczciwą telekinezą występuje w powieści wiedza tajemna, a także tarot, horoskopy i odmienne stany świadomości, kuszące tego, kto je stosuje poczuciem własnej wyjątkowości. Zapewne dla części czytelników będzie to wabik – tym bardziej, że wspomniana wiedza tajemna ma być odpowiedzią na „przypadek” i na otaczające nas, różnie pojmowane „nieznane” – bo powieść ambitnie mierzy i w tym kierunku, chcąc łączyć wątki obyczajowe z metafizyką. Początkowo co prawda wobec ezoteryki jest trochę dystansu, są kpiny i z „wróżbiarstwa na telefon”, i z komercyjności i cynizmu „ściemniaczy” od różnych „technik medytacyjnych”, za które wyciągają oni grubą kasę od nie tylko od naiwnych Kowalskich, ale i od całkiem poważnych firm. Niestety, z czasem dystans się zmniejsza – tak jak fałszywe pieniądze nie przeczą istnieniu prawdziwych, tak fałszywa ezoteryka rzekomo nie zaprzecza prawdziwej. Podróż w Sudety nasunęła mi skojarzenie z „Piknikiem pod Wiszącą Skałą”, a samo kuszenie bohaterki przez guru – Piotra obdarzonego „anielskimi” cechami jest co prawda trochę niepokojące, ale nie dopatrzyłem się specjalnej krytyki „wabienia ego”. Jak się okazuje, mimo wszystko kroczyła ona we właściwym kierunku, jako „wybrana” i obdarzona magiczną mocą „wróżka”, „mesjasz” czy diabli wiedzą kto.
Chcąc uniknąć zamętu, można po prostu potraktować powieść jako fantastykę, ale tekst nijak tego nie sugeruje. Szkoda, że nadmierną skłonnością do „wiedzy tajemnej” autorka popsuła całkiem dobrą powieść.
Sławomir Grabowski
Martyna Ochnik, "Pewnego dnia, w grudniu", Zysk i S-ka, Poznań 2013
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/249800-carrie-w-trzeciej-rzeczypospolitej-recenzja