“Mroczna Wieża” to tytuł nie tylko gigantycznego cyklu Stephena Kinga, ale też niedokończonej powieści C. S. Lewisa. Tożsamość tytułu nie jest przypadkowa – i King, i Lewis inspirowali się poematem Roberta Browninga „Sir Roland pod Mroczną Wieżą stanął” z 1855 roku. Po śmierci Lewisa (jej pięćdziesiąta rocznica przypada w tym tygodniu, 22 listopada) niedokończony rękopis powieści uratował od spłonięcia… ogrodnik i przekazał sekretarzowi pisarza.
„Mroczna Wieża” w zamierzeniu miała być kontynuacją „Z milczącej planety”, pierwszej części słynnej „Trylogii międzyplanetarnej”. Spotykamy tu te same postaci, z Ransomem na czele, ale główną rolę gra tu niejaki Scudamor. W opowieści tej Lewis bawi się z koncepcją czasu jak zawodowy twórca fantastyki naukowej – najpierw, żeby dodać wiarygodności, rozprawia się z możliwością klasycznego wehikułu czasu; argumentem przeciwko istnieniu temporalnych podróży jest niemożliwość jednoczesnego zaistnienia „zduplikowanej materii” – te same atomy nie mogą istnieć dwa razy jednocześnie (śmierć delikwenta nie ma nic do rzeczy – atomy zostają, choć system padł). Lewis nie byłby Lewisem, gdyby warstwy naukowej i pseudonaukowej nie przyprawiał metafizyką o różnym stopniu ortodoksyjności (był, jak wiadomo, anglikaninem), mimochodem zauważając na przykład, że wieczność jest kategorią o wiele bardziej interesującą niż czas, a doświadczenie mistyczne góruje nad naukowym.
Skoro wehikuł czasu sensu nie ma, na potrzeby opowieści Lewis podaje własny zdaje się pomysł cudownego wynalazku, mianowicie chronoskop. Jest to urządzenie umożliwiające wyłącznie obserwację (jak teleskop) innego czasu, a właściwie Innego Czasu. W jaki sposób? Wykorzystując „substancję Z”, odpowiadającą w ludzkim mózgu za pamięć i przeczucia dotyczące przyszłości; kłania się też fenomen dejà vu. Obserwacja za pomocą owego chronoskopu świata Mrocznej Wieży to już fantastyczna jazda bez trzymanki – najpierw, wydawałoby się, opustoszały (postapokaliptyczny? zaświatowo-piekielny?) świat zamieszkują Żądlarze i Trutnie, Manekiny i Biali Jeźdźcy. Drobiazgowe wyjaśniania „doktryny Przestrzeni Czasu” ucieszą każdego miłośnika fantastycznych spekulacji dotyczących ontologii i doceniającego igranie z podstawowymi parametrami rzeczywistości. Szkoda, że historia Scudamora i jego narzeczonej Camilli, trafiających do świata Mrocznej Wieży, nie została rozwinięta. Znając inne utwory Lewisa (w tym „zaświatowy” „Podział ostateczny”) można się spodziewać, że problemy cierpienia, grzechu i odkupienia byłyby dominujące, Lewis urywa powieść chwilę po tym, gdy nabrała ona rozpędu w pseudonaukowych spekulacjach – czyżby stracił wiarę w sens jej kontynuowania? Sam dawał ją, może czasem nazbyt ochoczo, niektórym przejawom ezoteryzmu i spirytyzmu z epoki, które to, jak wiadomo, ani z poważną nauką, ani z teologią nie mają wiele wspólnego.
W książce znajdują się także krótkie opowiadanka, niektóre niepublikowane wcześniej, niektóre z „Magazine of Fantasy and Science Fiction”. W „Nieznanych formach” Lewis debatuje nad możliwością życia niebiologicznego na Księżycu i kończy czytelnym odwołaniem do klasycznej mitologii. „Anioły opiekuńcze” to satyra na usankcjonowaną i terapeutyczną prostytucję (dla wyposzczonych kosmonautów) postrzeganą jako przejaw… feminizmu. „Kraina imitacji” to wariacja na temat bycia w czyjejś głowie (w głowie niejakiej Peggy, okazuje się, istnieją tylko wystawy sklepowe; resztę świata postrzegana ona jako nieistotne tło).
Zbiorek kończy dłuższy, również nieukończony utwór „Po dziesięciu latach” – to historia zdobycia Troi opowiedziana z perspektywy Menelaosa. Tu, zdawałoby się, mitotwórczy i idealizujący Lewis co nieco odbrązawia mit, sugerując, że to nie miłość i porwanie Heleny spowodowały wojnę, ale banalne przyczyny ekonomiczne, choć żołnierzy nakręcał jednak mit, a nie ceny pszenicy. Przewrotnie zmienia też postać Heleny i wprowadza „eidolona” – fałszywego bożka. Podobnie jak w przypadku „Mrocznej wieży” rękopis urywa się w najciekawszym momencie – i znów wygląda to jak celowy cliffhanger…
Lewis zdaje się traktował swoją bogatą wyobraźnię z pewnym lekceważeniem, fantazjowanie nie było dla niego celem samym w sobie – bardziej skoncentrowany był na etyce i metafizyce chrześcijańskiej, których echo widział zarówno w klasycznych mitologiach, jak i w science fiction, uważając ją zresztą za „mitologię nowoczesności” czy współczesną odmianę moralitetu czy baśni. Fantazjom Lewisa, i to niedokończonym, trudno odmówić pewnej szlachetności i oryginalności, zaskakującej nawet dzisiaj. Dla miłośników twórczości pisarza lektura obowiązkowa, pozostali powinni zacząć przygodę z nim od chociażby „Listów starego diabła do młodego” czy wspomnianej „Trylogii międzyplanetarnej”.
Sławomir Grabowski
Clive Staples Lewis, Mroczna Wieża. Tłum. Aleksandra Motyka. Wydawnictwo Esprit, Kraków 2013.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/249639-mroczna-wieza-niedokonczone-opowiesci-spoza-narnii-recenzja