Nie umiem pisać o śmierci. Zawsze jest zaskoczeniem, spada z jasnego, wysokiego nieba. Nawet, jeżeli jest oczywistością, nawet jeżeli jest tym, co zawsze pewne i jako jedyne nieuniknione, jest w umieraniu pewna doza skandalu, przed którym burzą się zmysły. Nic nie zapowiada, że dany dzień będzie akurat tym dniem. Ten dzień był poniekąd taki sam. Srebrzysty, późnojesienny dzień, antycypacja zimy w powietrzu. Miasto jest ciche, jakby zanurzone w półsen. Wiadomość dopiero spada wieczorem. Doris Lessing nie żyje. Drobna staruszka o pomarszczonej twarzy, kobieta o dobrej, mądrej twarzy babci. Najstarsza noblistka, lewicująca pisarka, nawet nie moja ulubiona, więc nie wiem, naprawdę nie wiem, czemu jest mi tak przykro. Ale chyba rozumiem.
Urodziła się 22 października 1919 roku w Kermanshah w Iranie, który wówczas nazywał się jeszcze Persją. Jako sześcioletnia dziewczynka przeniosła się wraz z rodziną do Południowej Rodezji (teraz Zimbabwe). To stwierdzenie dość banalnie wygląda na papierze, ale czym jest Afryka 1925 roku, jak nie Dzikim Kontynentem, światem, który - sam z siebie - jest czymś diametralnie innym od modernistycznej, rozartyzowanej Europy “szalonych lat dwudziestych” a równocześnie - ze wszystkich sił - usiłuje się stać się (na nowo?) europejskim. Wpływ owego rozdarcia na dziewczynkę musiał być silny: rozpięta między matką, usiłującą ze wszelkich sił prowadzić edwardiański styl życia (angielski odpowiednik Belle Époque) a kuszącą dzikością kontynentu, Doris była zmuszona w jakiś sposób unkonstytuować siebie. I faktycznie, formacja dziewczynki przebiegała cały czas na linii ognia, w zaciętym sporze z matką, który to ustał dopiero, gdy Doris wyprowadziła się z domu. Ten zachwyt nad Afryką (a może raczej: te obrazki Afryki), nad jej wielką zagadką (i pierwsze obserwacje społeczne) zostanie utrwalony w obu częściach “Opowieści afrykańskich” wiele lat później.
Kiedy myślę o młodej Lessing (choć powinnam myśleć o pannie Doris May Tayler), widzę kobietę, która się buntuje. A jest, szczerze mówiąc, przed czym się buntować. Nie ma ucieczki. Epoka, w której się urodziliśmy, determinuje nie tylko nas, jako osoby, ale i całe nasze życie. Na to Doris zgodzić się nie może. Antycypuje, że jej rola społeczna, jej życie, wszystkie jej plany mogą sprowadzić się do jednego: małżeństwa i macierzyństwa. Zauważa, że póki założenie rodziny nie jest wyborem dwóch stron, tylko swoistym konwenansem społecznym (który jest opresywny względem obu stron, między Bogiem a prawdą). Na to Doris May Tayler nie czuje się jeszcze gotowa, więc namiętnie czyta książki, szuka niezależności (zapewne także anonimowości, ziemi nieswojej, więc nowej, takiej, na której można żyć bez więzów znajomości), pisuje opowiadania (nawet doczekuje się nobilitacji: jej teksty trafiają do południowoafrykańskich czasopism). Młoda Doris będzie więc feministką, tyle, że jej feminizm wynika z (chyba, bo trudno się wypowiadać o tak intymnych kwestiach) głęboko zakorzenionej potrzeby wolności. Owym kanałem stanie się pisanie, czyli zdolność nie tylko do kreowania światów ex nihilo, ale także do budowania dystansu. Pisarz staje się obserwatorem, który zaznaje rzeczywistość poniekąd dwutorowo, jak ktoś, kto cierpi na rozbicie jaźni: z jednej strony jest tym “ja”, którym się urodził i który zmienia się wraz z upływem czasu - a przede wszystkim tym, który w każdej sytuacji, która go dotyczy, jest podmiotem zaangażowanym - z drugiej zaś strony każda sytuacja (albo prawie każda) stanowi niewyczerpane źródło, z którego wydobywa się poszczególne elementy, rekonfiguruje i wplata w tworzone przez siebie historie.
W 1937 roku panna Tayler przenosi sie do Salisbury (obecnie Harare). Poznaje pana Franka Wisdom. Dziewiętnastoletnia Doris wychodzi za mąż. Po raz pierwszy. Małżonkowie dorabiają się dwójki dzieci i jako tako stabilnego życia. Najwyraźniej jednak to nowe życie jej nie służy. Doris Wisdom dusi się, gorzknieje. Zaczyna się obawiać, że dalsze takie życie zniszczy ją jako osobę. Domyślam się - freudystą nie jestem i nie chcę być - że tu odzywa się ów konflikt z matką, która (jak to zwykle bywa) stała się ważna postacią (nie w takim sensie, w jakim normalnie jest) w życiu Doris: jako ucieleśnienie frustracji, inteligencji żywej lecz pozbawionej możliwości rozwoju. Doris robi więc jedyną rzecz, która wydaje jej się słuszna. Ucieka. Trafia do kółka komunistycznego. Cała zabawa polega na czytaniu książek i debatowaniu. Tam pojawia się pan Gottfried Lessing. W 1938 roku został zmuszony do opuszczenia Niemiec (jeden z jego dziadków był Żydem). Do Afryki trafił przez Wielką Brytanię. W latach 1941-1946 pracował jako prawnik w Salisbury. On był prominentną postacią w kółku, ona świeżo upieczoną rozwódką (zapewne wzdychającą z ulgi, że jej życie jeszcze nie dobiegło końca), ich związek był poniekąd przesądzony - zapewne od chwili, kiedy spojrzeli na siebie. Biorą szybko ślub, dochowują się syna - i za chwilę biorą rozwód. Wtedy też Doris Lessing dochodzi do wniosku, że nie została powołana do życia w rodzinie. Zostawia wszystko, wyjeżdża do Londynu.
Brzmi inaczej. Nawet teraz, kiedy ogląda się jakieś wideo z Lessing, nie do końca można zrozumieć, co mówi. Jej akcent jest dziwnie śpiewny, momentami ciężki, momentami brzmi jak w ogóle jakiś inny język. Wielka Brytania lat 50’ to inny świat. Podnoszący się powoli po wojnie, z potworem budzącym się na wschodzie, z napięciem, które już drży w powietrzu. Do tego świata trafia Lessing. Obca. Obca zarówno przez swoją mowę, jak i przez swoje poglądy. Łatwo komunizować z oddali. Parę lat temu, na Święta, byłam w Paryżu - proszę wybaczyć dygresję, ale obiecuję, że zawiera to puentę - spędziłam je z dalszą rodziną i swoimi równolatkami. Zamożne dzieci z dobrych domów - i co do jednej osoby, wszyscy marksizujący. Mechanizm widać w “Marzycielach” Bertolucciego. Masy na ulicach, intelektualiści w domach - i obiekt zachwytu, Czerwona Książeczka Mao. Fascynuje to, co idealne, a idealne może tylko być to, co niedostępne. Łatwo jest zostać komunistą w obliczu przerażającej nędzy w Salisbury (gdzie ów komunizm wydaje się być ostatnią deską ratunku i jedynym sprawiedliwym systemem społecznym) w Afryce, trudniej w Londynie, skąd do Berlina nie jest daleko. A w Berlinie przebiega owa cienka czerwona linia, która dzieli dwa skrajne światy. Proces odczarowywania komunizmu został przez Lessing starannie opisany w dwutomowej autobiografii “Pod skórą” oraz “Spacer w cieniu”.
Lessing pisze sporo o sobie. Jądrem jej powieści jest za każdym razem ona sama - tyle, że pisarka “wybiera” poszczególne swoje ja (cechy, które ulegają amplifikacji, problemy, obsesje, marzenia) - i na tej kanwie tworzy postacie. Bohaterkami są głównie kobiety, głównie kobiety uwikłane w pewne sytuacje (tymi sytuacjami będzie rodzina, małżeństwo, poglądy polityczne). Jest to z jednej strony pewna forma kalki feministycznej (to, co opresywne jest z reguły zewnątrzpochodne, ale dość często rodzi się we wnętrzu “ofiary”, która albo pozwala się wpisywać, albo sama się wpisuje w pewien schemat, który wynika z “ducha dziejów”). Byłoby to wkurzające, mocno zawężające ujęcie (nie tylko kobiet, tylko raczej postaci literackich), ale na szczęście Lessing posiada pewien zdumiewający dar: intuicję. Pióro staje się skalpelem, który z zimną precyzją przecina tkankę rzeczywistości (literackiej, która jest tylko narośnięta na naszą, więc de facto tniemy strukturę naszego świata), obnaża pewne jego fragmenty, ale - i chwała za to - nie stara się w żaden sposób zreformować to co zepsute, dysfunkcyjne lub po prostu dziwne - przygląda im się po prostu z bezinteresowną ciekawością, analizuje. Lessing ufa, że wystarczy zrozumieć, co nie działa, żeby to naprawić. Przypomina w tym trochę Sokratesa i jego intelektualizm etyczny.
Powstają wówczas słynne powieści: “Trawa śpiewa”, “Złoty notes” oraz “Mężczyzna i dwie kobiety”. Lessing pisze dużo. Trudno powiedzieć, jak wygląda jej dzień. Wiadomo, że żywi sentyment do kotów. Zrobię tu przerwę. Mam potrzebę opowiedzenia paru słów o Doris Lessing i kotach jej życia.
Będąc już nobliwą staruszką, poświęciła ukochanym czworonogom jeden z cieplejszych zbiorów opowiadań, jakie w ogóle czytałam, a które nie były przeznaczone dla dzieci, pod tytułem “O kotach”. Musze dodać, że choć nie jest to literacki majstersztyk ani proza, która odmieni życie czytającego, to “O kotach” stanowi niezwykle - momentami wzruszające - podsumowanie. Widać, że pisze to stara kobieta, która już ma ponad 80 lat, której niewiele czasu zostało, a która widziała tak wiele. Opowieść o kotach jej życia jest bardziej intymna, niż jakikolwiek “skandalizujący” dziennik, jak chociażby egzaltowany potwór autorstwa Anais Nin.
Lata 80’ przynoszą dwie ważne powieści: “Dobra terrorystka” oraz “Piąte dziecko”. O ile tą pierwszą rzuciłam w kąt, bo nie byłam w stanie znieść wzbierającego we mnie wstrętu (główna bohaterka to jedna z tych postaci, które najchętniej złapałabym za kark, ścisnęła, trzymała długo i mocno - aż do momentu, w którym tamta przestałaby... żyć), to ta druga była dla mnie kompletnie nie do zrozumienia (ale to całkiem zrozumiałe, bo i matką nie jestem, i nawet ćwierćwiecza nie mam, więc co ja mogę wiedzieć o macierzyństwie).
Wieść o otrzymaniu nagrody Nobla dotarła do niej w zabawny sposób. Ot pod domek podjeżdża taksówka, z taksówki wysiada babluńka (drobna, siwa, długowłosa, o twarz usianej siateczką zmarszczek i spojrzeniu tak intensywnym, że aż budzącym jednocześnie zachwyt i zmieszanie, jakby te oczy były w stanie wwiercić się w samo sedno i rozpoznać wszystko) z siatami. Babuleńka patrzy - a jej dom otoczony przez dziennikarzy. Pani Lessing taszczy siatki i pyta podejżliwie, co to za zamieszanie. W odpowiedzi słyszy wrzaski: “Jakie to uczucie dostać Nobla”? Doris mówi chyba wówczas “Oh dear”, a brzmi to tak, jakby właśnie krowa weszła na szkodę a kot roztłukł ulubioną wazę.
I chyba tak chcę pamiętać tę pisarkę, której nigdy nie byłam w stanie znienawidzić, której nie mogłam pokochać, a która zawsze, nawet i w tej chwili, budzi we mnie ogromną czułość. Jej droga była długa. Mimowolnie stała się świadkiem czasów. Na początku, zgodnie z wszelkim prawidłem sztuki, zaangażowanym, później już bardziej ostrożnym, krytycznym, świadkiem, który szukał prawdy w człowieku.
W latach 90’ przeżyła udar. Był to moment, w którym Lessing zaczęła powolną drogę w stronę doliny cieni. Po długim życiu nadciągał zmierzch. Pisarka skonfrontowała się z ideą śmierci. Można powiedzieć, że ostatnia dekada Lessing to było stopniowe doskonalenie ars bene moriendi. Dziś, 17 listopada 2013 roku, nastąpił kres owej drogi. Mam nadzieję, że był piękny.
Ola Koehler
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/249637-ostatnie-pozegnanie-doris-lessing-noblistka-dotarla-do-krainy-cieni
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.