Kowboje w sercu Sycylii. Kulinarno-podróżniczo-filmowy FELIETON

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
Kościół w Marzamemi zagrał w jednym ze spaghetti westernów
Kościół w Marzamemi zagrał w jednym ze spaghetti westernów

Coraz więcej Włochów oraz cudzoziemców zwiedza Rzym i innego regiony Italii śladami bohaterów filmów z klasyki światowej kinematografii, co przekłada się na turystyczny sukces miejsc, w których kręcono znane filmy. W takim razie my również przypominamy filmowo-kulinarno-podróżniczy tekst Łukasz Adamskiego, który pojawił się kiedyś w serwisie portal filmowy.pl. Redaktor naczelny wNas.pl szczerze oddał serce Sycylii, którą eksploruje teraz pod kątem filmowym. Kto wie, może kiedyś powstanie z tego książka?


Uwielbiam to uczucie. Mój kłócący się z resztą osobowości wrodzony, czysty jak vendetta Panny Młodej alias Beatrice Szkrab, hedonizm bierze górę w takich momentach. Nie, nie chodzi o siedzenie przy talerzu owoców morza w przydrożnym barze w sycylijskiej wiosce, w której gotuje 80 letni kucharz wyglądający jak Corrado Soprano. Choć pękające w ustach chrupiące ( bye, bye pułkowniku Sanders z KFC!) odnóża złowionych właśnie kalmarów zapite tanim, lokalnym winem każą pieprzyć wszelkie gwiazdki Michelina, a umiejętności Juniora Soprano ze szlugiem w ustach nad garnkami (sanepid na Sycylii wybiła Cosa Nostra) sprawiają, że chciałoby się go mieć będąc Dead Man Walking. Nie chodzi też o spacerowanie po targu w Syrakuzach, mając w uszach krzyk sycylijskich handlarzy, którzy właśnie przywieźli świeżutkie ryby oraz rozwalający wszystkie zmysły górski ser, i chcą go upchnąć tłumowi kolekcjonującemu składniki na popołudniowy obiad. Ilekroć jestem na tym cudownym targu przy wejściu na malowniczą Ortigie, obiecuję, że wyrwę się kiedyś ze szponów tej pięknej, ale destruktywnej prostytutki o imieniu media, i zamieszkam w miejscu, które oczarowało nie tylko Iwaszkiewicza. Kogo zresztą to miejsce nie fascynuje?

tytuł
tytuł

Trzeba być wyjątkowym pechowcem by nie zakochać się w tej wyspie. Wyspie, której słońce „gwałtowne i bezwstydne, słońce działając jak narkotyk, słońce, które unicestwiało wolę poszczególnych ludzi i trzymało wszystko w służalczym bezwładzie wykołysanym gorączkowymi snami, w gorączce zrodzonej z samowoli snów”- jak pisał Giuseppe Tomasi di Lampedusa w „Lamparcie”. Przepraszam za pretensjonalną wstawkę mistrzowskiego opisu do moich grafomańskich wypocin prowincjonalnego krytyka filmowego. Jednak postmodernizm polega na mieszaniu bourdainowskiego bełkotu z piękną prozą. Czyż nie to jest jego piękno?

Ta mieszanka jest zresztą widoczna tam - na Wyspie, która obroniła się przed każdym najeźdźcą i nauczyła cały świat, czym jest jedzenie oraz vendetta. „Dobra, Adamski, przestań chrzanić i w końcu napisz jakie to uczucie tak uwielbiasz, poza napychaniem się owocami morza i łażeniem po targu, gdzie sprzedawcy częstują cię słodkimi jak nigdzie na świecie pomidorkami z okolic Katanii”- pewnie pomyśleliście sobie Drodzy Czytelnicy. Co zresztą robi felieton o Sycylii opisanej przez setki zdolniejszych literacko autorów niż autor tego wpisu na takim portalu? „Żeby to jeszcze miało ręce i nogi jak tekst sprzed roku, w którym Adamski chwalił się, że siedział na miejscu Michaela Corleone w mieście Savoka, gdzie kręcili „Ojca chrzestnego”- dodają zapewne w myślach inni czytelnicy tego tekstu. O co więc chodzi? Już odpowiadam. Biorę łyk wina crema di mandorla i piszę co wzbudziło tak mój entuzjazm.

Eksplorując Wyspę ( Amerykanie daliby „The” przed słowem wyspa) natrafiliśmy na tajemnicze miasto Marzamemi. Zamieszkała przez niecałe 300 osób osada jest znana z tego, że leży tuż obok Capo Passero, najdalej wysuniętego na południe przylądku Sycylii, gdzie stykają się morze Śródziemne z Jońskim ( w tak krystalicznej wodzie nie pływałem nigdy wcześniej) oraz produkcji doskonałych wyrobów z tuńczyka. W lokalnym, cuchnącym rybami sklepie przełamałem nawet swoją mityczną homofobię i spożyłem spermę tuńczyka, która razem z suszonymi pomidorami stanowiła doskonałe połączenie na cholernie dobrze upieczonym kawałku chleba. Jednak nie to było szczytowym punktem mojego dnia, choć przyznam, że pewne doświadczenia nie są tak straszne jak brzmią. Kręcąc się po osadzie trafiliśmy do jej centrum. Wchodząc na główny plac doznałem olśnienia. Znacie to uczucie, gdy szczena dosłownie opada wam na glebę i oczy wyskakują jak w Looney Tunes? No więc mnie do dziś boli podbródek, który doświadczył kurzu sycylijskiej gleby. Nie wiedzieć kiedy znalazłem się na pieprzonym Dzikim Zachodzie! I to nie takim z parków rozrywki w filmowych studiach w Hollywood, gdzie kręcono „Deadwood”. Oj nie! Ja naprawdę stałem w środku miejsca, gdzie Doc Holliday o twarzy Vala Kilmera mógłby wypluć płuca po jednym ze swoich pojedynków w „Tombstone”.

Where am I?- słyszałem z tyłu głowy. Czyżbym wsiadł do maszyny lamusowskiego profesora z „Powrotu do przyszłości” w trzeciej odsłonie zemeckisowskiej bajki? Czy wszedłem w inny wymiar jak Kurt Russell przez wrota w obciachowym S-fi? Ennio Morricone rozbrzmiał mi w uszach. Słynne pędzące kopyta i śmiech Eli Wallacha wypełnił moją zmęczoną, ale diabelnie szczęśliwą głowę. I nagle oprzytomniałem. Przecież Marzamemi to miejsce, gdzie kręcono jedną ze scen spaghetti westernu Sergio Leone! Jakiego dokładnie? Tego lokalni nie potrafią powiedzieć. Niektórzy mówią o „Za garść dolarów”, inni idą w stronę drugiej odsłony kultowej trylogii. Stojąc na schodach malutkiego kościółka, który pojawił się na ekranie arcydzieła późniejszego reżysera „Dawno temu w Ameryce” przestało mnie to w sumie obchodzić. Zdałem sobie sprawę, że jest to sprawa drugorzędna. I choć obejrzałem fragment słynnego serialu o detektywie Montalbano, który kręcili w miasteczku, i zamierzam znaleźć „Sud” Gabriele Salvatoresa, osadzony w tej mieścinie, oraz przewertuję film Giuseppe Tornatore, który tu też zawitał, to świadomość, że od czasu, gdy Leone zmieniał oblicze amerykańskiego kina, kręcąc western w Italii ( o, ironio!) to miasto zostało nietknięte przez cywilizację, wystarczyła mi, by powiedzieć: uwielbiam to uczucie.

Czy to wystarczy by uznać, że cholerne Dolce Vita naprawdę istnieje poza srebrnymi kadrami Felliniego i Rosseliniego? Mnie wystarczy. Choć następnym razem odkryję pewnie jeszcze piękniejszy fragment mojej ukochanej wyspy, który nie jest jeszcze zbrukany komercją i plastikiem współczesnego egalitarnego świata. I obiecuję skończyć swoją trylogię na tym portalu…

Łukasz Adamski

Autor

Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych