Przepiękne 5 płytowe wydanie HOBBIT: Niezwykła podróż na Blu- ray. A jak wypada sam film?

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź

Galapagos przygotował naprawdę imponujące wydanie hitu „Hobbit. Niezwykła podróż” na DVD i Blu-ray. Każdy fan tolkienowskiej sagi będzie podczas seansu mógł wejść w ukochany świat jeszcze intensywniej niż w poprzednich edycjach filmu. Oczywiście nie jest to zaskakujące. Peter Jackson z całą armią swoich speców od marketingu już dekadę temu przy kolejnych wydaniach DVD trylogii „Władca Pierścieni” pokazał jak wyciskać odpowiednio mocno ostatnie soki z fanów serii. A przecież mamy do czynienia z czymś na kształt sekty ( w pozytywnym rozumieniu tego słowa), której żołnierze odmówią sobie ostatniego kęsa chleba ( no chyba, że to Lembas!) by wydać pieniądze na kolejną edycję DVD. Teraz zaś nadszedł czas wydań Blu-ray i okularów 3D. Czas żniw dla Jacksona i spółki dopiero się więc zaczyna.

Najnowsze wydanie „Hobbit. Niezwykła podróż” robi naprawdę piorunujące wrażenie. 5-płytowe wydanie Blu-ray 3D™, zawierającego wersję Blu-ray 3D oraz Blu-ray 2D filmu, wydania 3-płytowego na Blu-ray™ oraz 5-płytowego na DVD. Wśród prawie 9 godzin nowych dodatków specjalnych znajdą się Kroniki Śródziemia - spojrzenie z bliska na proces produkcyjny, Powrót do Śródziemia - bohaterowie i aktorzy, komentarze twórców m.in. Petera Jacksona – reżysera, producenta i scenarzysty oraz Philippy Boyens, koproducentki i scenarzystki, kilkuczęściowy dokument opowiadający o poszczególnych etapach realizacji filmu i całej trylogii i wiele więcej. Wydanie oczywiście poleca Peter Jackson:

Jestem zachwycony tym, że Edycja Rozszerzona da fanom możliwość doświadczenia poszczególnych scen w filmie w sposób w jaki zostały oryginalnie nakręcone oraz że posiada mnóstwo dodatków specjalnych. To bardzo ekscytujące móc zaprezentować tę rozszerzoną i wzbogaconą edycję „Niezwykłej podróży” pozwalającą fanom w pełni zanurzyć się filmie przed obejrzeniem drugiej części trylogii.

mówi twórca trylogii.

Przyznam się, że dopiero teraz obejrzałem najnowszą ekranizację arcydzieła J.R.R Tolkiena. Jednak podczas seansu zdałem sobie sprawę, że nie jest przesadą podzielenie widzów na fanów tolskiegowskiej sagi, i sagi Georga Lucasa. Ja zdecydowanie, i nie chodzi o zbieżność mojego imienia z nazwiskiem filmowca, należę do fanów „Gwiezdnych Wojen”. W stosunku do „Hobbita” pojawiało się więc wiele zarzutów o to, że film jest sztucznie wydłużony by móc zrobić z niego trylogię. Możliwe. Ja jednak jako miłośnik Odległej Galaktyki nie miałbym nic przeciwko wielogodzinnemu obcowaniu z klanem Skylwalker. Nie zapominajmy, że trylogia na podstawie „Hobbita” jest realizowana przez prawdziwego fana tego dzieła, i została zrobiona z myślą o takich samych fanach. Dlatego też zamiast się mądrzyć na temat ponownego filmowego wejścia do krainy Tolkiena, przypominam naszą recenzję filmu, napisaną przez Piotra Goćka przed jego polską premierą, który o znakomicie wyraził problem z „Hobbitem” jaki ma wielu widzów.

Łukasz Adamski


Podróż się zaczęła – a kiedy dobiegnie końca? Za jakieś 5-6 godzin, bo tyle jeszcze szykuje dla nas Peter Jackson w ramach filmowej wersji tolkienowskiego „Hobbita”, przedsięwzięcia z góry skazanego na sukces i jednocześnie na porażkę, trochę jak prequele „Gwiezdnych wojen” George’a Lucasa.

Sukces jest pewny, bo skoro pękają kolejne rekordy otwarcia, to chyba i bilans zamknięcia będzie korzystny. Porażka też jest pewna w tym sensie, że dla wielu fanów którzy uznali już „za swoją” filmową trylogię „Władca pierścieni” ekranizacja „Hobbita” choćby nie wiadomo jak genialna czy spektakularna to zawsze będzie coś fajnego, „ale nie do końca to”. Dokładnie tak, jak dla fanów oryginalnych „Gwiezdnych wojen” epizody rozpoczęte „Mrocznym widmem” nie były już spełnieniem marzeń, lecz mniejszym lub większym rozczarowaniem. Najciekawsze jest to, że zdecydowana większość poczynań Jacksona za które będzie on krytykowany jest logiczna i była konieczna, żeby nadać „Hobbitowi” formę filmu (-ów). Owszem, bezceremonialnie obszedł się z wieloma znanymi fanom na pamięć scenami, ale przecież nie inaczej było w „WP”, starał się za to zostawić kluczowe punkty opowieści. Owszem, napożyczał scen i motywów z głównej treści i przypisów „Władcy Pierścieni” dokonując autorskiego miksu i wplecenia ich w „Hobbita” – ale gdyby tego nie zrobił, mielibyśmy z kolei wrażenie kompletnej nieprzystawalności opowiadanej historii do tej znanej już z ekranu. „Hobbit” to przecież książka zupełnie inna, zarówno jeśli idzie o sposób narracji, jak i lekkość oraz dowcip. Jest z nim trochę jak z prozą Dickensa, której siła leży w specyficznym tonie opowieści. W książkach Dickensa mieliśmy narratora, który oplatał nas swoim sarkazmem, poczuciem humoru lub przesadą. Bez niego dickensowskie fabuły zamieniają się po prostu w ciąg zdarzeń. Dlatego ekranizacje prozy Dickensa tak rzadko się udają – są w nich znani bohaterowie, są znane wypadki, ale brak dickensowskiej narracji.

W przypadku „Hobbita” mamy do czynienia z tym samym problemem. Lekkość oryginału, w którym J.R.R. Tolkien od niechcenia rzucał motywy, szkicował postacie, zakręcał fabułę, robił aluzje do nieznanych nam bardzo tajemniczych wypadków oraz bohaterów, jest po prostu niemożliwa do przeniesienia na ekran. Peter Jackson musiał więc zrobić z tego wizję własną – i mu się to w dużym stopniu udało.

Filmowy „Hobbit” jest o wiele bardziej krzykliwy, kolorowy i efekciarski od „Władcy Pierścieni” – wcale to nie powinno dziwić, bo przecież oglądamy świat sprzed Wojny o Pierścień, świat którego nie zdominowały jeszcze mroki i półcienie właściwej trylogii. I jako że jest to opowieść lżejsza, to jest też opowiadana w lżejszy sposób, bardziej komediowo, czasem wręcz farsowo, choć fan filmowej trylogii znajdzie tu też zapamiętane ikoniczne ujęcia, muzyczne motywy i bohaterów: od ponadczasowo pięknej Galadrieli, po jeszcze (?) dobrego Sarumana. Jednocześnie nakręcony w nowej, perfekcyjnej technologii film robi wrażenie hiperrealistycznego, co momentami przeszkadza w odbiorze. Nieostrość, półcień, dymy i mgła są w kinie przyjaciółmi efektów specjalnych i tworzenia złudzenia realności. W „Hobbicie” wszystko jest ostre jak brzytwa, a jeśli mamy do czynienia ze złudzeniem, to raczej „nadrealności”. Jestem jednak przekonany, że przy drugim czy trzecim filmie to wrażenie minie - przestaniemy zwracać na nie uwagę tak, jak przestaliśmy już zwracać uwagę na to, że prezentuje się nam filmy w 3D.

Peter Jackson rozpoczyna opowieść od prologu pokazanego na dwóch planach. Z jednej strony cofamy się do Shire w chwili tuż przed rozpoczęciem filmowej „Drużyny pierścienia”: postarzały Bilbo szykuje słynne urodzinowe przyjęcie i spisuje swe dawne przygody (jest okazja zobaczyć na ekranie młodego Frodo czy słynną scenę z wywieszaniem na domu Bilba informacji o zakazie wstępu - no, chyba że w sprawach przyjęcia). Z drugiej strony Bilbo wspomina historię Ereboru, królestwa krasnoludów, które spustoszone zostało (i przejęte) przez smoka Smauga. Prolog wydaje się nieco przydługi, ale pamiętajmy – to wstęp do jednej, długiej historii pociętej na trzy filmy, musiał więc zawierać stosowną ilość informacji.

Szkielet „Niezwykłej podróży” to obszerna i bardzo zabawna sekwencja kolacji z krasnoludami w domu Bilba, spotkanie z trzema wrednymi trollami (mocno podkręcone i przerobione, by je „ufilmowić”), wizyta w Rivendell u Elronda oraz przeprawa przez Szare Góry i spotkanie Bilba z Gollumem, które sprawia, że Jedyny pierścień zmienia właściciela. Dołożono do tego mocno rozbudowany wątek czarodzieja Radgasta Burego, który wygląda trochę jak bezdomny wiedźmin skrzyżowany z naćpanym po uszy podstarzałym hippisem. No i wyeksponowano oraz nad wyraz powiększono udział w wypadkach wszelkiego rodzaju orków, wargów, wilków i goblinów, żeby zapewnić filmowi stosowną porcję pościgów, bitew i mordobić.

Ciekawa rzecz – mimo to zdecydowanie najlepszą sceną całego filmu jest pojedynek Bilba i Golluma na zagadki. Raz jeszcze pokazuje to, jak potężną bronią jest w kinie (i nie tylko) dobry tekst i dobrze nakreślony bohater. Dochodzimy tu do kolejnego kłopotu z „Hobbitem” – najbardziej wiarygodnymi postaciami są tu wspomniani Bilbo oraz Gollum, a także Gandalf, którego widzimy w wersji dużo mniej wszechwiedzącej i wszechpotężnej. Reszta naszkicowana jest w sposób bardziej komiksowy, ale… niespecjalnie to przeszkadza w oglądaniu. Nieco irytującego zabiegu dokonano tylko z postacią Thorina Dębowej tarczy, który z dumnego i chmurnego przywódcy wygnanych krasnoludów zmienił się w nieco fircykowatego wojownika bardzo niesprawiedliwie (dużo bardziej niż w literackim oryginale) traktującego Bilba. Tylko że to też można zrozumieć – film potrzebował nie tylko kośćca fabularnego, ale i osi emocjonalnej. Stał się nią proces stopniowego akceptowania hobbita przez krasnoludów jako pełnoprawnego uczestnika wyprawy.

Na pewno rację mają ci, którzy (jak recenzenci „L’Osservatore Romano”) wytykają filmowi brak epickiej siły i mitotwórczej głębi „Władcy pierścieni”. Lecz tak przecież było już w książce. Jako kinowa rozrywka „Hobbit” broni się dobrze. Zobaczycie kilka rzeczy, od których zakręci się wam w głowie. Przespacerujecie się raz jeszcze po świecie Tolkiena u boku znanych i ulubionych bohaterów. Zastanowicie się pewnie parę razy, ile jeszcze można eksploatować na ekranie klasyczne „władcopierścieniowe” ujęcia – grupki śmiałków na skalistych występach wznoszących się nad przepaściami, przemarsze łańcuchów sylwetek kamienistymi, niebotycznymi graniami, i tak dalej. Trochę się powzruszacie i trochę pośmiejecie (to ostatnie nawet więcej niż trochę). Ot, wszystko. W końcu to tylko kino.

A gdybym miał wskazać jedną, tylko jedną prawdziwą wadę tego filmu, to powiedziałbym tak: łatwo go podziwiać, bardzo łatwo polubić. Ale w odróżnieniu od „Władcy pierścieni” bardzo trudno się w nim zakochać.

Piotr Gociek

„Hobbit: niezwykła podróż” (Hobbit; An Unexpected Journey), reż. Peter Jackson, wyst. Martin Freeman, IanMcKellen, Richard Armitage i inni. Dystr: Galapagos

tytuł
tytuł

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych