Kilka tygodni temu przez amerykańskie media przebiegła informacja, że Jack Nicholson przeszedł po cichu na emeryturę i nie wystąpi już w żadnym innym filmie. Tym samym miał dołączyć do innego giganta ekranu z jego pokolenia Gene’a Hackmana, który niemal dekadę temu porzucił kino. Nicholson ma podobno cierpieć na demencje, co utrudnia mu zapamiętanie tekstu. Czy to koniec mistrza?
Informacje zdementowała szybko wpływowa dziennikarka Maria Shriver (była żona Arnolda Schwarzeneggera i krewna braci Kennedy). Jednak fani Jacka zwracają uwagę, że ich idol pojawił się na ekranie ponad trzy lata temu. Nicholson niejednokrotnie w karierze robił już sobie takie długie przerwy. Warto odnotować, że w przeciwieństwie do Roberta de Niro, który masowo kręci filmy z rozmieniając swoją legendę na drobne, Jack w ciągu ostatnich 10 lat pojawił się na ekranie zaledwie 5 razy. Trudno jednak nie zauważyć, że nawet jeżeli Nicholson zachwyci nas jeszcze w jakimś obrazie, to i tak obserwujemy nieunikniony zmierzch nie tylko tego wielkiego aktora, ale całego pokolenie mistrzów, którzy w latach 70-tych ubiegłego wieku przemeblowali doszczętnie Hollywood.
Na polskim rynku pojawia się właśnie biografia Jacka Nicholsona autorstwa Marca Eliota. „Nicholson” nie jest tak ciekawą książką jak niedawno wydane w Polsce historie życia takich artystów jak Marylin Monroe autorstwa Lois Banner, Iggy Popa Paula Trynki czy Leonarda Cohena Sylvie Simmons. Eliot jest jednak solidnym kronikarzem i wcześniej zaprezentował interesujące biografie Clinta Eastwooda i, jego najlepszą pracę, Michaela Douglasa, co powoduje, że lektura „Nicholson” sprawia wiele przyjemności nie tylko kinomanom. Czy dowiadujemy się jednak czegoś istotnego o osobowości jednego z największych aktorów współczesnego kina? Czy zgłębiamy demony człowieka, który zagrał w tak mrocznych i wyczerpujących wewnętrznie każdego aktora filmach jak „Lot nad kukułczym gniazdem”, „Lśnienie” i „Chinatown”? Niestety ta pozycja nie pozwoli nam na wnikliwe przyjrzenie się Nicholsonowi. Czy jednak komukolwiek innemu udało się ją zgłębić?
Dezynwoltura Jacka
Podejrzewam, że tak jak w przypadku Marlona Brando, który był głównym idolem i nauczycielem ( pierwszy propagator słynnej „Metody” aktorstwa rosyjskiego mistrza Stanisławskiego) całego pokolenia aktorskiego Nicholsona, trudno jest rozgryźć Jacka. Nawet będąc mega gwiazdą, aktor z uniżeniem kupił za ponad 6 milionów dolarów dom Brando po jego śmierci by nikt nie zbrukał „świątyni”. Na dodatek mimo niewątpliwie wielu więcej wspaniałych ról niż zbzikowany pod koniec życia Brando, Nicholson zawsze czuł się nieswojo, gdy porównywano go do gwiazdy „Tramwaju zwanego pożądaniem” i „Ojca chrzestnego”. Wizerunku „wielkiego Marlona” w oczach Jacka nie zepsuł nawet fakt, że po wspólnym ( kiepskim notabene) filmie „Przełomy Missouri” niejednoznacznie obnoszący się z biseksualizmem Brando nie dość, że złośliwie sugerował romans z Nicholsonem, co było radykalnym uderzeniem w wizerunek Jacka-macho sypiającego z setkami kobiet, to na dodatek nazwał swojego partnera filmowego „osobą niezbyt bystrą”. Zamiłowany w Albercie Camusie Nicholson, który debiutował jako niezły scenarzysta musiał tym stwierdzeniem czuć się dotknięty. Szczególnie, że Jack przez długi czas starał się odpowiednio kształtować swój wizerunek. I nie chodzi wcale o jego kreacje, gdy już był wielką gwiazdą.
Nicholson odrzucił zaskakująco wiele dobrych ról w początkach kariery. Większość kinomanów wie, że mógł on wystąpić nie tylko w „Nietykalnych” czy „Milczeniu Owiec”, ale również w „Harry Angel”. Nicholson natomiast był kuszony by zagrać w „Żądle”, „Dniu szakala” i „Wielkim Gatsbym”. Najciekawiej wygląda jednak jego rezygnacja z roli w „Ojcu chrzestnym” w czasie, gdy stawiał pierwsze kroki w fabryce snów. Dzięki temu światu dał się poznać Al Pacino. Jak wytłumaczyć takie kroki? Trudno je zracjonalizować. Jack potrafił odrzucić ciekawe propozycje by zrobić przysługę nieobliczalnemu kumplowi Bobowi Rafelsonowi, którego kariera chyliła się ku upadkowi i zagrać w przeciętnym „Krew i wino” czy fatalnym ( jedyna nominacja do Maliny) „Faceci do wzięcia”. Natomiast względy osobiste nie wpłynęły na jego decyzje o odrzuceniu dwóch ról ( „Piraci”, „Gorzkie Gody”) w filmach przyjaciela Romana Polańskiego, którego gotów był swego czasu „przemycić” do USA, i heroicznie walczył o amnestie dla Polaka po seksie z nieletnią, jakiego twórca „Dziecka Rosemary” dopuścił się w domu Nicholsona. Cała biografia trzykrotnego zdobywcy Oscara, który w pewnym czasie uważał, że Akademia uknuła przeciwko niemu spisek nie przyznając mu cztery razy z rzędu (sic!) najważniejszej filmowej nagrody jest pełna sprzeczności i dziwnych zakrętów. Stephen King powiedział, że Nicholson nie jest „zwykłym człowiekiem” i nigdy by takiego nie mógł zagrać. W moim przekonaniu by dotrzeć jak najbliżej do fenomenu Jacka Nicholsona najlepiej cofnąć się do początków jego kariery.
Beatnik wchodzi do głównego nurtu
Mark Eliot stawia w swojej książce tezę, że po odkryciu przez Jacka, że jego matką jest osobą, która uważał do tej pory za siostrę zmieniły się grane przez niego postacie. O ile zgadzam się z autorem, że sytuacja w domu, gdzie noszenie masek ukrywających prawdę o życiu domowników wpłynęło na percepcję młodego Jacka, o tyle pozwolę sobie na polemikę z tezą, iż diametralnie zmienił się repertuar aktora.
Uśmiechnięty, wyluzowany, pełen ekspresji i emocji Jack, postać, którą grał, była jego profesjonalnym wcieleniem aż do 1974 roku, kiedy odkrył sekret swojej rodziny – prawdę kryjącą się za całą tą grą, tak mroczną, głęboko ukrytą i pozbawiającą złudzeń, że zmieniała wszystko w jego życiu i również wszystko w jego grze.
-pisze autor. Uważnie przyglądając się pierwszym poważnym czterem rolom Nicholsona naprawdę trudno odnieść wrażenie, że były one mniej skomplikowane niż jego późniejsze wcielenia. Ba, stawiam tezę, że mówią one więcej o samym Nicholsonie niż jego najsłynniejsze kreacje u Kubricka, Polańskiego, Burtona i Scorsese. Nie mam na myśli oczywiście pierwszych kilkunastu ról u mistrza kiczowatych horrorów klasy C Rogera Cormana, któremu Nicholson napisał wiele scenariuszy. Mike Nichols już w latach 70-tych powiedział, że Jack będzie jedną z największych gwiazd filmowych wszech czasów. To samo uważali producenci w Hollywood, którzy dostrzegli magię uśmiechu i „diabelskiej” mimiki aktora. Po latach Nicholson wspominał: Zorientowałem się, że mój uśmiech ma moc, kiedy miałem pięć czy sześć lat – wspomina Jack. – Zacząłem się sobie przyglądać i pomyślałem: «Muszę tylko trzymać usta zamknięte. Inaczej wyglądam jak pijana wiewiórka”.
Paradoksalnie Jack widział się jednak w roli reżysera ( debiut w 1963 roku marnym „Strachem”) co mu się nigdy nie udało. Dopiero totalna porażka kontynuacji „Chinatown” pt. „Dwóch Jake’ów” wyleczyła go z tych ambicji. Chyba nawet on nie spodziewał się, że rola w filmie, który stał się ikoną lat 60-tych i hipisowsko-beatnikowego buntu „Easy Rider” stanie się trampoliną do kariery. Film zbuntowanego na cały świat duetu Peter Fonda- Dennis Hooper idealnie pasował do osobowości Nicholsona- nie stroniącego od LSD, marihuany i kokainy buntownika, zaprzyjaźnionego dodatkowo z intelektualnymi architektami rewolucji pokolenia 68. Za rolę uzależnionego od narkotyków, zbuntowanego przeciwko establishmentowi prawnika Nicholson dostał swoją pierwsza nominację do Oscara.
Dokładnie rok później znów siedział na gali Oscarów po roli również zbuntowanego i rozbitego wewnętrznie muzyka z arystokratycznego domu, który pracuje jako prosty robotnik tysiące kilometrów od swojego gniazda. „Pięć łatwych utworów” Boba Rafelsona, który już nigdy po nim nie wzbił się na szczyt możliwości reżyserskich ( choć z Jackiem zrealizował jeszcze trzy obrazy) to równie przenikliwy jak „Porozmawiajmy o kobietach” Mike’a Nicholsa film mogący uchodzić za zwierciadło duszy Nicholsona. Choć lata 70-te dla Jacka to głównie Oscar za „Lot nad kukułczym gniazdem” oraz przenikliwa rola w „Chinatown”, to w moim przekonaniu niedoceniony film Nicholsa o wiecznie niedojrzałym libertynie w największym stopniu obrazuje nie tylko wnętrze aktora, ale również jego kilkunastoletni, burzliwy i pełny skandali związek z Anjelicą Houston oraz ciągłe uganianie się za coraz młodszymi aktorkami. Nawet dziś, ten 76 letni dziadek jako jedyny ze słynnej „bandy trojga” hollywoodzkich łowców kobiet ( pozostali to Warren Beatty i Roman Polański) słynie z niewybrednego podrywu w miejscach publicznych ( patrz: jego słynne zaloty do młodziutkiej Jennifer Lawrence po odebraniu przez nią Oscara w tym roku). Natomiast w „Ostatnim zadaniu” z 1973 roku ( również nominacja do Oscara) widać wrodzoną dobroć Jacka, która jest od zawsze ukryta za jego diabelskim uśmieszkiem.
Mistrz intuicji
Do osobowości Jacka dobrze pasuje opis Eliota z biografii aktora, który scharakteryzował jego stosunek do życia po wygraniu drugiego Oscara za „Czułe słówka”. Było to w czasie po kilku filmach, które nie zachwyciły krytyków, i zapowiadały gaśnięcie aktora. Ja jednak podejrzewam, że ten sam opis pasuje do niego, gdy zmienił niespodziewanie tor swojej kariery w latach 90-tych, którą otworzył fenomenalną rolą Jokera ( ulubiona postać komiksowa Jacka w dzieciństwie) w gotyckim, Burtonowskim „Batmanie”. Po porażce artystycznej „Wilka”, „Hoffy” i nieszczęsnym filmie Rafelsona Nicholson odrodził się w błyskotliwym „Lepiej być nie może” ( trzeci Oscar).
Mógł robić to, co chciał i z kim chciał. Miał pod ręką najlepsze meksykańskie jedzenie w Los Angeles i swój ulubiony deser, mus czekoladowy z bitą śmietaną w hotelu Carlyle, gdy jechał do Nowego Jorku. Waga? I co z tego. Praca? Chrzanić to. Pisanie? Jeszcze bardziej w nosie. To on był Jackiem Nicholsonem, z dwoma Oscarami, które mógł przypiąć sobie do pasa jak dwa pistolety. Uważajcie, stary Jack wraca!
-pisze błyskotliwie autor. Nicholson jako jedyny z listy największych aktorów ostatniego półwiecza nie jest uczniem „Metody”. Nie zmieniał nigdy imagu do roli jak De Niro, ani nie obnażał w nich swojego wnętrza jak Dustin Hoffman. Jego aktorstwo jest raczej intuicyjne, i opiera się na charyzmie. Dwukrotnie jednak zastosował przykazania Stanisławskiego by jak najmocniej utożsamiać się z daną rolą. Przygotowując się do „Honoru Prizzich” wszedł w relacje z ”chłopcami z ferajny”, zaś przy tworzeniu roli Randala McMurphego dał się zamknąć w zakładzie dla psychicznie chorych. Presja na Nicholsona w filmie Milosa Formana była podwójna. Główną rolę odrzucił bowiem Marlon Brando, w którego buty w pewnym sensie wchodził jego sąsiad z Beverly Hills. Ta rola kosztowała go również najwięcej poświęcenia.
Mówią, że co dzień staję się bardziej szalony. To znaczy bardziej szalony niż normalnie. Ale trudno trzymać się rzeczywistości, kiedy każdego dnia grasz psychopatę. Zazwyczaj nie mam problemów, by wyjść z roli, ale tutaj nie wracam z wytwórni do domu. Mieszkam w szpitalu psychiatrycznym. Nie ma nic pomiędzy. Nie wyjeżdżam nawet z Salem
opowiadał w jednym z wywiadów. Może to przeżycie tłumaczy dlaczego Jack nigdy więcej tak mocno nie wszedł w odgrywaną rolę? Przypatrując się nawet jego najlepszym kreacjom z kolejnych 30 lat kariery, trudno dojrzeć równie mocną jak ta, która zdefiniowała lata 70- te.
Nicholson w przeciwieństwie do Pacino, Hoffmana i De Niro nie dał się złamać potędze HBO i wciąż gardzi telewizją, co było powszechną praktyką w Hollywood przed epoką „Rodziny Soprano”. Nie zobaczymy go więc na pewno w żadnym serialu czy filmie telewizyjnym.
Mam jeden zasadniczy plan: leniuchować i dobrze się bawić. (…) Na szczęście jestem już w takiej sytuacji, że nie muszę zrywać się co rano i biec do roboty.
-powiedział 5 lat temu Nicholson, który trzyma się tej dewizy kurczowo, tak jak coraz większej wagi, co wypomniał mu w niedawnym wywiadzie dla „Pani” Roman Polański. Czyżby czekał go fizyczny koniec jak jego idola Brando? Coś jeszcze łączy Jacka z Marlonem poza wymykającym się wszelkim ocenom talentem i wpływem na rozwój kina. To daleko posunięta dezynwoltura ( kto inny popierając lewicę przyznałby publicznie, że nie popiera aborcji, co zrobił kilka miesięcy temu aktor). I nawet ona jest wybaczona bohaterowi tego tekstu. Nie na darmo w ust największych rekinów show biznesu, krytyków filmowych, celebrytów i zwykłych widzów na całym świecie można usłyszeć niemal już dogmatyczne: „Jack? Tego faceta nie można nie kochać”.
Łukasz Adamski (wSieci)
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/249625-jack-jego-nie-mozna-nie-kochac-sylwetka-nicholsona
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.