Wbrew tytułowi lektura tej książki nie jest drogą przez piekło. Powiem wręcz, że to rzecz sprawna i na poziomie, tylko… no właśnie.
Twórczość Browna wzbudza uzasadnione kontrowersje, zwłaszcza wśród konserwatywnych czytelników. „Kod Leonarda da Vinci” oraz „Anioły i Demony” nie były powieściami nawet na poziomie językowym szczególnie porywającymi, a mimo to stały się globalnymi bestsellerami. Dlaczego? Brown pisze literaturę stricte sensacyjną – nie dajmy się zwieść. Opowieści o Robercie Langdonie to odprysk literatury akcji, która gdy Brown do niej wkraczał zjadała już własny ogon. Nudziły opowieści o terrorystach i kradzieży broni atomowej, więc świat zachodni był nieco już zmęczony wyświechtanymi fabułami. Brown wszedł więc mocnym uderzeniem, nie tylko kładąc akcent na warstwę zagadki, zbliżając się do literatury kryminalnej, detektywistycznej w tym zakresie (bo kimże jest Langdon jak nie detektywem historii?), ale również do laickiego świata sensacji wprowadził wątki religijne, choć w innej nieco formie niż życzyliby sobie tego chrześcijanie.
I gdyby tylko na tym poprzestał, być może nie byłoby takiego krzyku. Rzecz w tym, że na jego publikacje zareagowali rozmaici poronieni antyklerykałowie i w ogóle fanatyczni, antychrześcijańscy nienawistnicy, dorabiając do fikcyjnej fabuły warstwy ideologii, de facto zamieniając fabułę w całą medialną filozofię, która chyba rzucić na kolana miała chrześcijaństwo. Brown z jednej strony nie stanął wraz z nimi w szeregu, ale z drugiej, by podbić jeszcze i tak wysoką sprzedaż, pojawiał się w wielu publikacjach już nie jako autor fabuły, ale ekspert, nieomal naukowo potwierdzający swoje racje.
Wszystko na szczęście rozeszło się po kościach. Brown zarobił swoje miliony i uspokoił, a kolejne jego powieści już nie sprzedawały się tak dobrze.
Teraz wraca Brown z „Interno” powieścią, którą chyba należy czytać nieco spokojniej, choć mógłby Brown istotnie znów zmienić front, zaprezentować jakąś oryginalną tezę, odwołać się do innych szablonów, zaprezentować inne rozwiązania. Nic z tego.
Jest więc „Inferno” tak samo szablonowe jak każda z poprzednich powieści. Wraca Robert Langdon, wraca jego kolejna, atrakcyjna towarzyszka i wraca zagadka, na którą odpowiedź znaleźć można tylko tropiąc spiski i sekrety przeszłości. Tym razem zagadka ma rozmiary iście apokaliptyczne, zaś odpowiedzi znajdują się w „Boskiej Komedii” Dantego.
To mnie akurat ujmuje. Sięgnięcie przez Browna do takiego kanonu jest ciekawym zabiegiem, choć w tym wypadku – niewykorzystanym. Oczywiście, znów mamy podróż, Italię, fakty przeplatane z fikcją a wszystko napisane tak szybko i podane tak ekspresowo, że nawet nie jesteśmy w stanie zadać pytania „co?”, „dlaczego?” bo nagle następuje koniec.
Czy bawiłem się dobrze? Tak, nieźle, choć potwierdza Brown tą powieścią, że tworzy tylko czytadła, a nie wiekopomne dzieła literatury światowej. Z drugiej strony takie jest prawo literatury popularnej. Oby tym razem jednak Brown nie dorabiał do powieści nowej ideologii. Lepiej się to czyta, bez dodatków w takiej formie.
Dan Brown, „Inferno”, wyd: Sonia Draga
Arkady Saulski
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/249621-dan-brown-i-inferno-mimo-wszystko-nie-jest-to-droga-przez-pieklo-recenzja