Lekturze ‘The Sunset Limited’ Cormaca McCarthy’ego towarzyszy zrazu jedno uczucie: ambiwalencja, czyli doznanie jednocześnie pozytywnych i negatywnych emocji. Mam wrażenie, że owa ambiwalencja nie towarzyszyła jedynie mi: recenzje są skrajnie podzielone. Istnieje pewna tendencja: recenzenci lewicowi (lewicujący) raczej dyskredytują to dziełko, druga strona z kolei rozpływa się w zachwytach. A ja stoję gdzieś po środku i nie wiem, doprawdy nie mam zielonego pojęcia, kto ma rację - bo opinie w obu stron jakoś do mnie przemawiają.
Dwie postacie, jedno pomieszczenie, forma dramatyczna. On 1 - profesor, reprezentant (o ile) intelektualnej elity Zachodu - oraz On 2 - ciemnoskóry ekswięzień, chrześcijanin. Cormac nazywa ich Białym oraz Czarnym. I tak, jak oba te kolory są swoimi przeciwieństwami, tak i bohaterowie skrajnie się od siebie różnią. Profesor właśnie próbował targnać się na swoje życie, w czym przeszkodził mu Czarny. Teraz siedzą w ubożuchnym mieszkaniu tego ostatniego i rozmawiają o życiu. Biały przeżywa kryzys; dotyka pustki i w jej obliczu staje nagi, bezbronny, odarty z sensu i celu, zgorzkniały i wypalony. Nie muszę oglądać adaptacji HBO, żeby go widzieć: mężczyzna w sile wieku, zapewne w drogich (choć nie chamsko ostentacyjnych) ubraniach, może z brodą, na pewno o zmęczonym spojrzeniu, jeden z tych mężczyzn, których można spotkać na amerykańskich uczelniach. Ten drugi? Cóż, zapewne jeden z tych masywnych facetów, wykarmionych na fast foodach, wypakowanych na więziennych siłowniach, o rozkołysanym chodzie, postać nieco podobna do trolla, budząca raczej nieprzyjemne skojarzenia z gangsterką. Prowadzą rozmowę. Jeden jest elokwentny (i kiedy czytam jego wypowiedzi, słyszę w głowie zmęczony głos Woody’ego Allena), drugi prosty (żeby nie powiedzieć prostacki). Rozmowa nie będzie miała konkluzji, jest to starcie przeciwstawnych światopoglądów.
I właśnie w owej konfrontacji światopoglądów tkwi pierwszy mój problem. Jak to ktoś podsumował, wybór postaw jest prosty: być dobrym i szczęśliwym człowiekiem lub popaść rozpacz i popełnić samobójstwo. McCarthy nigdy nie był łopatologiem. Jego bohaterowie byli zawsze postaciami złożonymi. John Grady Cole z ‘Rączych koni’ czy Cula z ‘W ciemność’ to postacie aż arcyludzkie. Skonfrontowani z rzeczywistością, podejmowali (czasami bardzo trudne) decyzje. Mistrzostwem Cormaca zawsze były minimalizm i precyzja. W krótkich, niesamowicie prostych rozmowach ścierały się ze sobą postawy, światopoglądy; dylematy moralne były jednocześnie bardzo przyziemne i zaskakująco głębokie. Nawet postacie tak mroczne, jak Sędzia czy Glanton, kierowali się jakimiś racjami, nawet, jeżeli tą racją była banalna nienawiść i chęć niszczenia. Dobro i zło u Cormaca nigdy - na poziomie naoczności - nie było białe albo czarne. Żeby zrozumieć, co kryje się pod ‘szarością’ moralną bohaterów, czytelnik musiał wgryźć się w tekst, zanurzyć weń, dokopać się do ukrytego dna - i tam odnaleźć odpowiedź na nurtujące go pytania odnośnie do postaci. Tymczasem, ‘The Sunset Limited’ serwuje nam oczywistość za oczywistością. Postacie są tak ‘skrajne’, że aż nierzeczywiste. Szczerze mówiąc, w trakcie lektury, aż do końca, antycypowałam, że Czarny okaże się postacią kalibru Jacka Jordana z ‘21 gram’, co byłoby całkiem ‘cormacowską’ przewrotnością, zmuszającą do ponownego weryfikowania kto jest kim i z jakiego powodu. O ile do tej pory, bohaterami McCarthy’ego byli ‘szarzy ludzie’, tutaj ścierają się istni giganci, postacie wręcz ekstremalne. Nie na co dzień spotykamy ludzi tak zanurzonych w poczuciu bezsensu, w rozpaczy, że aż skłonnych odebrać sobie życie i nie na co dzień również spotykamy ekswięźniów-żarliwych chrześcijan-osoby wspierające rozmaitych wykolejeńców. I nie na co dzień prowadzone są tak ważne, tak głębokie rozmowy. Trudno odnaleźć coś dla siebie, w tej krainie ekstremów, trudno odszukać naszą codzienność, podzieloną między ufność a zwątpienie, smutek i radość, energię i poczucie bezsensu.
Kim oni są, Czarny i Biały? Ludźmi, czy czymś innym? Wydaje mi się, że mamy tu do czynienia z egzemplarycznymi uogólnieniami. Jeden i drugi stanowią wielki symbol przeciwstawnych postaw - każdy stanowi kompilację cech. Profesor będzie takim Sartrem, Derridą, Allenem, wysumblimowanym człowiekiem Zachodu, który zapomniał o tym, co w życiu jest naprawdę ważne. Czarny jest po prostu Dobrym Łotrem, tym, który rozpoznał Boga w ukrzyżowanym Chrystusie. Powieść, dramat - wszystkie te określenia na dzieło Cormaca stają się nieważne, oto bowiem wróciliśmy do bardzo pierwotnej formy, do moralitetu, który bazuje na dychotomiach: biel, czerń, wiara, niewiara, cnoty, wady. I w takim ujęciu, przy takim rozumieniu, ‘The Sunset Limited’ nabiera całkowicie nowego znaczenia.
Można zaobserwować pewną tendencję w pisarstwie McCarthy’ego: zaczęliśmy od baśni (‘W ciemność’), przeszliśmy przez naturalizm (‘Krawy Południk, ‘Trylogia Pogranicza)’, a potem coś pękło, w brutalną rzeczywistość zaczęły wkradać się kwestie ‘ostateczne’, pojawiły się ‘To nie jest kraj dla starych ludzi’ i ‘Droga’. I tak oto, co antycypowane w ‘To nie jest kraj’, ziściło się w ‘Drodze’, to co wymarzone w ‘Drodze’, ziściło się w ‘The Sunset Limited’. Stary szeryf Tom Ed Bell zapowiadał upadek człowieka Zachodu, który to ziścił się w formie apokalipsy w ‘Drodze’. Ojciec i syn, bohaterowie ‘Drogi’ mieli nadzieję, że w ciemności, która ich otacza, pojawi się światło. A to światło ziszcza się w Czarnym, staje się zdolnością do nawrócenia, do powrotu do tego, co podstawowe, staje się wreszcie zdolnością do widzenia dobra, do widzenia Boga, w bliźnich. Być może, w ten dość łopatologiczny (który tak drażni, tak irytuje, tak zniesmacza nasze rozsmakowane w wyrafinowanych konstrukcjach narracyjnych literackie kubki smakowe) sposób McCarthy serwuje nam niełatwe memento: powrót. Nasz rozchwiany, nudny i znudzony Zachód chwieje się na nogach, pijany pustką, którą sam zrodził, być może remedium na ową bolączkę jest - nie, jak czynią to niektórzy, lamentowanie, intelektualizowanie, załamywanie rąk z wyżyn intelektualnej wieży - najbardziej banalny pod słońcem powrót do pewnych wartości. Do caritas: do wiary, nadziei i miłości. I można się tu kłócić, że wiara jest łaską, że nie każdy może w Boga uwierzyć, może i jest to niezły argument, ale przecież można - jeżeli się nie chce, nie umie - uwierzyć w bliźniego, w dobro, w sens życia, w piękno świata. I może z tej wiary, z tej marnej wiary, może narodzić się jakaś nadzieja, a z nich obu miłość, a tam, gdzie miłość, tam nie ma mowy o śmierci.
Ola Koehler
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/249596-psychomachia-wg-mccarthyego-czyli-spor-o-sunset-limited
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.