SEZON BURZ Wiedźmin nie lubi eksperymentów NASZA RECENZJA

Gdy już właściwie przestaliśmy czekać, po kilkunastu latach pojawiła się nowa powieść Andrzeja Sapkowskiego o przygodach wiedźmina Geralta. Choć nie można powiedzieć, że był on przez ten czas nieobecny – w tym czasie uraczono nas przecież kiepskim filmem i niezłymi grami komputerowymi. Z międzynarodowego sukcesu Sapkowskiego trzeba się cieszyć, w końcu nie wypromowały go ani salon, ani odgórne kampanie reklamowe; własnymi siłami wypracował on markę nieporównywalną z żadnym rodzimym autorem fantastyki i nie tylko fantastyki. Oczywiście, teraz jego popularność napędzają gry komputerowe, ale w przypadku Tolkiena były to filmy kinowe, a Martina serial telewizyjny – takie już mamy nieliterackie czasy.

Choć, mówiąc szczerze, trudno oprzeć się wrażeniu, że Sapkowski, w przeciwieństwie do niektórych naszych fantastów, coraz bardziej wyzbywa się ambicji i obniża poprzeczkę. Wiedźmińska saga była świetna, ale poprzedzające ją opowiadania wbijały w fotel. Trylogia husycka już nie porywała tak bardzo, choć autor odwalił przy niej gigantyczną robotę. „Żmija” właściwie zirytowała większość czytelników, sprawiając wrażenie pisanej na kolanie. Sapkowski wrócił zatem do wiedźmina i napisał dość pokaźnych rozmiarów powieść. Praktyka to w popkulturze normalna, James Bond czy Sherlock Holmes też nie ograniczają się do jednej książki. Choć nie zabraknie takich, którzy to określą skokiem na kasę.

Trudno jest ocenić nowego wiedźmina, zwłaszcza komuś, kto w jakimś stopniu był, jako małolat, „wychował się na Sapkowskim” (była to trochę literatura pokoleniowa) – ale to było kilkanaście lat i setki książek temu. Wtedy autor „Wiedźmina” godził ze sobą miłośników zarówno klasycznie opowiadanych historii, jak i postmodernizmu, fantastyki i głównego nurtu, małolatów i dorosłych, wreszcie miłośników literatury „męskiej” i „kobiecej”. Tylko mentalne zgredy z różnych stron marudziły: dla Krzysztofa Vargi i Kingi Dunin był Sapkowski za bardzo sienkiewiczowski i konserwatywny (a już nie daj Boże sarmacki), dla Krzysztofa Zanussiego wręcz przeciwnie, popkulturowy (więc miałki), a w ogóle co to jest ta fantasy, bajędy jakieś. Niemniej publiczność, urzeczona storytellingiem, głosowała przy ladach księgarskich, w tym przypadku mając lepszego nosa niż dzisiaj, kiedy to stadnie idzie za promowanymi odgórnie superpopularnymi miernotami takimi jak Paolo Coelho, Stephenie Meyer czy E. L. James.

Niestety, lektura najnowszej powieści potwierdza obawy, że mistrz osiadł na laurach, a „Sezon burz” okazuje się zbyt zachowawczy i epigoński. Wyróżniają się w powieści dwie główne intrygi. Pierwsza jest, powiedzmy, polityczna – to historia króla Belohuna i przetasowań dynastycznych w państwie Kerack. Historia ta jest być może także ukłonem w stronę „Gry o Tron”, ze spektakularnym wybiciem głównych postaci, mającym miejsce w trakcie – nomen omen – królewskich godów. Drugi wątek jest związany z niechlubnymi praktykami czarodziejów w zamku Rissberg, którzy dokonują tam (co prawda za pomocą magii) eksperymentów naukowych. Jako że nieludzie pod pewnymi względami prześcigają człowieka, należy ich cechy „przeszczepić” magicznie-genetycznie, by docelowo uczynić z człowieka koronę stworzenia. Parający się tym czarodziej jest powieściowym szwarccharakterem, a przesłanie powieści kieruje się przeciwko eugenice i eksperymentom genetycznym. Eksperymentując transgenetycznie, czarodzieje produkują też potwory, które potem biedny wiedźmin musi eksterminować i wycinać z nich płytki identyfikacyjne. Sprzeciw wobec ulepszania gatunku ludzkiego jednak nie jest do końca konsekwentny, skoro eliksir nieśmiertelności wynaleziony przez tychże czarodziejów już jest zupełnie w porządku. Złe były tylko środki (uśmiercanie ofiar), nie cel.

Wiedźminowi w wojażach czasem towarzyszy (znowu) seksowna, ruda czarodziejka, epizodycznie też krasnolud i wilkołak. Wszyscy mniej lub bardziej sympatyczni – w świecie wiedźmina bycie outsiderem to zazwyczaj warunek fajności. Kręci się od czasu do czasu Jaskier, Yennefer też, choć z nią Geralt rozstał się rok temu. W dużym stopniu jest to prequel, akcja powieści toczy się nawet przed historią ze strzygą – córką króla Foltesta (znaną z pierwszego opowiadania, czyli „Wiedźmin”), choć są fragmenty, które wybiegają naprzód daleko poza ostatni tom sagi. Zamiast typowego dla fantasy poszukiwania magicznego artefaktu mamy pogoń Geralta za własnymi utraconymi mieczami. Trochę poznamy nowej geografii (kraik Emblonia), stoczymy klika malowniczych pojedynków z nowymi przedstawicielami potworkowatej fauny (wilgozaur, aguara), ale… to już było. Była też pogarda dla polityków, mniej lub bardziej dyskretnie przemycany feminizm, tu razem z pochwałą aborcji jako świętego prawa kobiety. „Ekologiczna” medycyna naturalna ma w świecie Geralta przewagę nad oficjalną; staruszka-zielarka wygrywa z lekarzem. Umowność świata, postępująca w sadze z tomu na tom, tu postępuje jeszcze bardziej – niby to średniowiecze, ale dziwnie nowoczesne, z bankami, aukcjami i wynalazkami wyprzedzającymi epokę (maszyna parowa). Po raz kolejny worldbuilding u Sapkowskiego jest mniej istotny niż sama opowieść, co zresztą nie jest wadą.

Tolkien pisał w „Listach” o tym, że elfia nieśmiertelność zaowocowała ich przesadnym konserwatyzmem, uporczywym trzymaniem się przeszłości, nieumiejętnością pogodzenia się z przemijaniem. Odniosłem wrażenie, że zarówno powieściowy Geralt nie pogodził się z upływem czasu, jak też sam autor, proponując nam po latach wejście do tej samej rzeki, choć przedtem raczej się od tego odżegnywał. Nostalgiczne fragmenty „Sezonu burz” czy apel wiedźmina „zagraj to jeszcze raz, Jaskier” grają na nieobecnych wcześniej emocjach, ale wciąż to ten sam Sapkowski, opowiadający kolejną, podobną do poprzednich historię. Źle nie jest, „Sezon burz” jest bardziej dopieszczony niż „Żmija”, język znów łączy koszarowy humor z wyrafinowaniem, a dowcipy o smrodzie i gromkich pierdnięciach towarzyszą tym bardziej wyrafinowanym (na przykład definicja historii – „to relacja, większością kłamliwa, ze zdarzeń, większością nieistotnych, zdawana nam przez historyków, większością durniów”).

Makaronizmom i archaizmom towarzyszą słowa typu „biodegradowalny” czy „postkoitalny”, wywołując u jednych uśmiech, u innych zgrzytanie zębami. ”Sezon burz” i tak oferuje więcej niż przeciętna powieść fantasy – styl i język są na wysokim poziomie, w opisach miejsc, postaci i w dialogach można się rozsmakować, podobnie jak w efektownym storytellingu.

Sławomir Grabowski

Andrzej Sapkowski, Sezon burz. SuperNowa, Warszawa 2013.

4/6

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych