Fragment książki „Kazimierz Kaczor. Nie tylko polskie drogi”. Wywiad-rzeka z aktorem, to nie tylko relacja z jego zawodowych perypetii, ale i wzruszająca opowieść o człowieku dążącym do spełnienia nawet w najtrudniejszych okolicznościach.
(…)
To niech Pan opowie o swoim najlepszym kawale.
Nie wiem, czy był najlepszy, ale udało mi się dzięki niemu coś, czego nie dokonał nikt przede mną. To było jeszcze w Teatrze Starym. Graliśmy Mizantropa według Moliera, choć uwspółcześnionego, w reżyserii Zygmunta Hübnera. W głównej roli, Alcesta, Zygmunt obsadził siebie. Ja miałem małą rólkę woźnego, tak zwany epizod dyrektorski – wchodziłem w II akcie, powiadamiałem Alcesta, że został wezwany, i mogłem iść do domu. To był zresztą praktycznie koniec sztuki. Skoro był to taki epizod dyrektorski, stwierdziłem, że będę się nim bawił i za każdym razem spróbuję rozśmieszyć kolegów. Wchodziłem więc na scenę w najprzeróżniejszych kostiumach i mundurach – a to w carskim, a to w sportowym, a to w wojskowym czy nawet w kelnerskim. Koledzy byli szczęśliwi i zawsze czekali na moment, w którym się pojawię, ciekawi, co znowu wymyślę. Nigdy jednak nie udało mi się rozśmieszyć Zygmunta, który był trudny, jak to nazywamy w naszym żargonie, „do ugotowania” – aktor gotujący się to inaczej powstrzymujący śmiech. Zygmunt nie miał jednak nic przeciwko takim żarcikom, wręcz przeciwnie. Rozumiał, że leżą w granicach swobody naszego zawodu. I mamy setne przedstawienie. Wchodzę na scenę, wypowiadam swoją kwestię, a wszyscy w konsternacji. Powód? Mam na sobie normalny strój woźnego, łącznie ze służbową czapką. Zygmunt również robi zdziwione oczy. Po chwili ściągam czapkę i pokazuję mu karteczkę, którą w niej schowałem, niewidoczną dla publiczności. Napisane jest: „Dzisiaj nic nie mam”. I to Zygmunta ugotowało. Po raz pierwszy widziałem, jak powstrzymuje śmiech. Walczył z tym z minutę, ale w końcu sobie poradził.
(…)
Jakie jest Pana pierwsze wspomnienie z dzieciństwa?
Ja jeszcze pamiętam wojnę… Moje pierwsze wspomnienie jest jednym z najbardziej przejmujących. Wiąże się przyjściem Niemców po mojego ojca Antoniego, który się wówczas ukrywał. To był jakiś 1944 rok, miałem trzy lata. (…) Gdy przyszli po ojca, był właśnie w domu. Razem ze Staszkiem, synem Tarsów, schował się w sypialni pod łóżkiem. Niemcy weszli do kuchni. Pani Tarsina i moja mama Aniela przyjęły ich jakąś wódką i zakąską. Zwyczajnie chciały odwrócić ich uwagę, sprawić, by do tej sypialni nie zaglądali.
Poskutkowało, choć nie do końca, bo po jakimś czasie rzucili: „Nie ma Antoniego, to bierzemy panią”. I zabrali matkę. Te obrazki mam przed oczami do dziś: pierwszy, gdy wchodzili do domu przez werandę, co widziałem na ukos przez okno, i drugi, gdy mama postawiła nogę na taborecie i zapinała sobie kapce. Jako że jej w tym pomagałem, pamiętam, że drżały jej ręce. Byłem bardzo wystraszony… Wszystko skończyło się jednak szczęśliwie. Dwa czy trzy dni później mama została wypuszczona. Nie mam pojęcia, czy na skutek czyjejś interwencji, przekazania łapówki, czy tak po prostu.
(…)
Mało kto wie, że ożenił się pan w sumie trzykrotnie.
Wie pan, z moją żoną Bożeną jestem od trzydziestu trzech lat, więc poprzednie dwa małżeństwa to były, można powiedzieć, w porównaniu z tym epizody, dlatego się nimi nie chwalę. Moją drugą żoną została Joanna Chlebowicz, piękna pani z krakowskiej telewizji, którą poznałem, grając w spektaklach Teatru Telewizji. Wprowadziliśmy się razem do mieszkania aktorskiego na najwyższym piętrze Teatru Starego, a po jakimś czasie stwierdziliśmy, że się pobierzemy – głównie dlatego, że po ślubie telewizja przydzielała swoim pracownikom większe lokale. Nasze nowe mieszkanie znajdowało się przy ulicy Słomianej. Zajmowałem je króciutko, gdyż w tak zwanym międzyczasie, w 1973 roku, postanowiłem przenieść się do Warszawy. Nasze małżeństwo przeżywało już wtedy kryzys, ale przyrzekliśmy sobie, że jeśli znajdę coś fajnego w stolicy, spróbujemy tam raz jeszcze. Nic z tego nie wyszło, gdyż w pierwszych spędzonych tam latach głównie się tułałem po różnych wynajmowanych pokojach. Joasia zawsze chciała mieć męża cudzoziemca. Czuła się skrępowana polskim systemem. Uwierał ją fakt, że nie ma paszportu, że nie może swobodnie wyjeżdżać. Parę lat po rozwodzie wyszła za mąż za Kanadyjczyka i wyjechała z nim do Kanady, gdzie kilka lat temu również zmarła. Wiem to wszystko od osób postronnych, gdyż w odróżnieniu od Ani z Joasią kompletnie zerwaliśmy stosunki, z jej inicjatywy. Z różnych powodów nie odnosiła się do mnie z sympatią.
(…)
W książce również znajdziemy rozmowę o pamiętnej aferze w ZASP
Izabella Cywińska wyznała później, że czuła się po tym sądzie jak na zebraniach ZMP w latach pięćdziesiątych. Użyła też określenia „popis sadyzmu i najobrzydliwszej presji”.
Zapalczywość części nowych władz Związku była wielka – chcieli za wszelką cenę udowodnić, że racja jest po ich stronie, a tak naprawdę – wyrzucić nas spektakularnie z ZASP-u, wykazując, że stała za nami chciwość. Nie mieli jednak na to ani jednego dowodu. Ani jednego. Skąd mieli mieć? Nawet Harry Potter by im takiego nie wyczarował. Całe posiedzenie było jedną wielką farsą. O jego terminie zostałem powiadomiony półtora dnia wcześniej. Zadzwoniłem więc do przewodniczącego sądu, pana Jana Kulczyńskiego, mówiąc: „Jutro mam mieć rozprawę, a nie znam aktu oskarżenia. Nikt mi go nie wręczył. Jak więc mam się bronić?”. Odpowiedział, że nie może mi dostarczyć takiego aktu ani mnie o nim powiadomić, żeby nie naruszać niezawisłości sądu… Wydało mi się to wtedy bardzo ciekawe i nawet zabawne, choć zdecydowanie w tamtym okresie mojego życia nie było mi do śmiechu. Na rozprawie pojawiło się wiele koleżanek i kolegów, którzy stanęli po mojej stronie, w tym sygnatariusze tak zwanego Listu Jedenastu z maja 2003 roku. Nie tylko wzięli w nim w obronę mnie, ale także cały stary ZASP i sposób jego prowadzenia – byli to Gustaw Holoubek, Erwin Axer, Zbigniew Zapasiewicz, Joanna Szczepkowska, Maja Komorowska, Danuta Szaflarska, Halina Słojewska, Marta Stebnicka, Małgorzata Talarczyk, Damian Damięcki czy właśnie Izabella Cywińska. Na początku rozprawy, która trwała dwanaście godzin, do trzeciej w nocy, powiadomiłem sąd – na oczach wielu zebranych, gdyż publiczność była bardzo liczna – że jest ona bezprawna. Sąd niejednogłośnie postanowił uznać moją winę, a konkretnie zaniedbania obowiązków wynikających z dwóch paragrafów statutu ZASP-u. I udzielił mi nagany. Zaskarżyłem ten wyrok do organu nadrzędnego, czyli Prezydenta Miasta Warszawy. Został uchylony, a rozprawa została uznana za nieważną. Co więcej, sąd koleżeński ZASP-u otrzymał polecenie, by w terminie trzydziestodniowym zebrać się ponownie, tym razem przy spełnieniu wszystkich wymogów formalnych, czyli przede wszystkim zaznajomieniu mnie z aktem oskarżenia.
(…)
Materiały prasowe wydawcy książki
Ceniony za kunszt aktorski i pogodne usposobienie, zaskarbił sobie sympatię widzów niemal od początku swojej drogi zawodowej. Kazimierza Kaczora Polacy pokochali szczególnie za rolę Jana Serce, Zygmunta Kotka z serialu „Alternatywy 4” czy senatora z serialu „Złotopolscy”. Aktor niedawno powrócił na wielki ekran w doskonałej roli w „Układzie zamkniętym”. „Kazimierz Kaczor. Nie tylko polskie drogi” to wywiad-rzeka, który pokazuje, że to nie tylko aktor, ale i zapalony żeglarz. Na kartach książki Kazimierz Kaczor wyjaśnia także całą aferę z ZASP-em. W opowieści o niezwykle barwnych losach pojawia się wiele znanych postaci, jak choćby Andrzej Wajda, Jerzy Hoffman, Jan Nowicki czy Anna Seniuk.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/249542-kazimierz-kaczor-nie-tylko-polskie-drogi-fragment-ksiazki