ORBITOWSKI: Nie wierze w Boga ani w terapeutów, nie szukam tam pomocy NASZ WYWIAD

Fragment okładki "Szczęśliwej ziemi"
Fragment okładki "Szczęśliwej ziemi"

Arkady Saulski: Ukazała się właśnie "Szczęśliwa Ziemia". W moim przekonaniu najbardziej chyba minimalistyczna pod względem obecności elementów nadprzyrodzonych. Mimo to jest bliska takim Twoim powieściom jak "Święty Wrocław". Czy dokonujesz jakiegoś przejścia do literatury obyczajowej? Doszły mnie słuchy, że chcesz spróbować w tym sił.

Łukasz Orbitowski: Ja nigdzie nie przechodzę. Zawsze byłem pisarzem obyczajowym, który chętnie korzystał z rozwiązań fantastycznym. Gdy krytyka literacka próbowała wysupłać Marqueza z fantastyczności, ochrzczono go magicznym realistą, ja jestem magicznym brutalistą. Tak proszę o mnie mówić. Niesłychanie mi to odpowiada. Ale chyba wiem o co Ci chodzi. Fantastyka, silnie obecna we wszystkich moich książach zawsze służyła podkreślaniu – chocby poprzez kontrast – twardego realizmu. Po prostu nabyłem doświadczenia i lepiej wiem, jak ten cel osiągnąć. Już wiem, że mniej znaczy lepiej. Wcześniej byłem gówniarzem, lubiłem się prężyć, chciałem hałasować. Byłem jak facet obwieszony złotem, który nieustannie macha łapami, przyciąga uwagę towarzystwa, robi z siebie widowisko na całą knajpę. Jeszcze oberwie i co? Teraz mam tshirt i jeansy. Stoję spokojnie. I opowiadam.

Opowiadasz, właśnie, ale o czym? Wcześniej było "Tracę Ciepło" i "Święty Wrocław" - powieści bardzo minimalistyczne. Potem w części zbioru "Nadchodzi" i w "Widmach" mocowałeś się z historią. Z Polską historią. W ostatniej powieści mamy coś pomiędzy - historie "małe" - grupy przyjaciół, na tle historii "dużej" - historii wiekowego miasteczka. Historia, polska historia, to dobre tworzywo?

Chyba jestem stworzony do małości, to znaczy, do obserwowania zjawisk historycznych i przemian społecznych przez pryzmat kruchej jednostki – jakiegoś potrzaskanego biedaczyny. Nasza historia, tak jak współczesność, jest przecież właśnie potrzaskanym biedaczyną, ta historia i współczesność, sama w sobie nędzna, mieli życia jednostkowe. Wielka nędza gruchocze malutką. Pijany olbrzym rozdeptał krasnoludka. Jakbyśmy byli zupełnie bezbronni i chyba rzeczywiście jesteśmy. Nie potrafiłbym napisać panoramy, fresku historycznego, czy nawet „wielkiej” powieści współczesnej, której podobno, z takim utęsknieniem wypatrują ostatni czytający Polacy. To, znaczy, może bym umiał, tak samo jak potrafiłbym się nauczyć żonglować pięcioma piłeczkami. Tylko po co? To byłoby kłamstwo, a w mojej sztuce nie ma kłamstwa. Piszę o tym, na czym się znam. O tym, co widzę. A widzę tylko siebie i ludzi w zasięgu wzroku. Czy to kumpla, który wpadnie z wódeczką, czy staruszkę nad ciastkiem w cukierni, panią, która to ciastko jej sprzedała i tak dalej. Patrzę wyłącznie z bliska. Jestem nosorożcem. Aby zobaczyć, muszę zmrużyć te małe, półślepe, szare oczka. Abo jeszcze lepiej, wypłoszyć kogoś. Nosorożce poznają przez wypłaszanie. Naprawdę.

Patrzysz z bliska - to czuć. Twoja literatura aż drży od emocji. Może to banalne pytanie, ale te emocje jakoś tobą "trzęsą" po zakończeniu pracy? Wpływają na życie codzienne, postrzeganie rzeczywistości? Czy może zamykasz je po odejściu od pisania, gasisz jak papierosa?

Szalenie dziwne pytanie. Naprawdę uważasz, że czytelników interesuje rytm w którym łysy wariat się trzęsie? No ale dobrze, chętnie odpowiem. Nie wierze w Boga ani w terapeutów, nie szukam tam pomocy – mam tylko komputer z plikiem tekstowym. W ten sposób szukam odpowiedzi na dwa proste pytania: co dzieje się ze mną? Co dzieje się z innymi? Widzisz, nie jestem specjalnie mądrym człowiekiem i nawet lubię myślec o sobie, jak o idiocie. Ale gdy siadam do pisania, staje się jakby trochę mądrzejszy i na chwilę, na sam czas pracy twórczej rozumiem rzeczy których nie rozumiałem wcześniej. Jakby coś mówiło przeze mnie, albo jakbym coś w sobie otworzył. Potem, gdy czytam własny tekst dziwię się troszeczkę: Łukasz, ty naprawdę to napisałeś? Często nie pamiętam samego pisania. Jakbym znikał na te dwie godziny dziennie. To bardzo przyjemna nieobecność. Pozostawia po sobie spokój. Ale ze „Szczęśliwą ziemią” było nieco inaczej, niemal oszalałem przez tę śmieszną książeczkę, a już na pewno zadręczyłem siebie i bliskich. Po prostu, nie potrafiłem właściwie ocenić własnej pracy i nabrałem przekonania, że napisałem coś karygodnie wręcz niedorzecznego i będzie potworny wstyd. Widzisz, pisarze, zupełnie niesłusznie uważają swoje książki za najważniejsze rzeczy na świecie. Pisarz myśli, że gdy przestanie pisać, albo, co gorsza napisze złą książkę, to wówczas natychmiast zgaśnie słońce. My, artyści, jesteśmy głupi, próżni i zadufani w sobie. Na szczęście, odzyskałem rozsądek i wiem, że „Szczęśliwa ziemia” to dobra książka.

Dobra i osobista. Siłą rzeczy prowadzisz mnie do innego, banalnego pytania - ile jest "Ciebie" w "Szczęśliwej Ziemi". Pewnie Twoi znajomi rozpoznają w niej Twoje doświadczenia Krakowskie, Warszawskie, ostatnio Kopenhaskie. A rozpoznają w niej siebie?

Wbrew pozorom bardzo niewiele. Wyleczyłem się z pisania o sobie i mam siebie serdecznie dosyć, nie jestem jednak aż takim sukinsynem, by kopiować prawdziwe postaci do swojej nieszczęsnej książki. Zwłaszcza, jeśli są to przyjaciele. Owszem, dedykowałem „Szczęśliwą ziemię” moim najstarszym druhom ale dlatego, że to opowieść o przyjaźni, a nie dlatego, że opisałem jednego z drugim. Funkcją pisarza jest wymyślanie. Więc wymyśliłem Blekotę i innych, nadałem im twarze, marzenia i cechy. Potworzyłem sobie ludzi, oczywiście czerpiąc w jakiś sposób z życia, przetwarzając życie. Nie jestem Bogiem, nie umiem tworzyć z nicości. Pewne sytuacje zdarzyły się naprawdę, choćby ognie rozpalane na śmietniskach i wybuchające dezodoranty. Graliśmy też ostro, ale raczej w „Diablo”, nie w „Quake”. Opisałem dzieciństwo i młodość jakiej nie miałem i do jakiej może, w jakiś dziwny sposób tęsknię. Prawdziwe są miasta, z Rykusmyku włącznie. Nie umiem kłamać na poziomie settingu, potrafię opisywać wyłącznie miejsca, gdzie przez jakiś czas żyłem. Prawdziwa jest jeszcze historia developera budowlanego. Właściwie, duża jej część. Miałem kumpla, któremu upadła całkiem spora firma. Usiadł i o tym mi opowiedział. Dostałem prawie gotową opowieść, którą natychmiast wsadziłem do książki. Widzisz, ja siedzę w domu. Nigdy nie chodziłem do normalnej pracy, odjąłwszy pół roku na amerykańskiej budowie. Zbieram okruchy żyć innych ludzi. Karmię się odpadkami.

W takim razie wróćmy jeszcze do "mechaniki" Twoich powieści - do elementów prawdziwych i fantastycznych. Niepokoi mnie Twoja chęć minimalizacji elementów fantastycznych. Polska fantastyka bowiem obecnie tonie w banalności. Tacy autorzy jak Ty, Dukaj, Twardoch, którzy opowiadali "coś" i "o czymś" co raz bardziej schodzą do głównego nurtu. Dla mnie to nie zarzut, ale z drugiej strony obaj należymy do pokolenia wychowanego na NF Parowskiego. Teraz to się kończy - czy Ty czytujesz jeszcze polską fantastykę? Może oceniasz ją mniej krytycznie ode mnie?

Pozwól, że powtórzę. Nigdzie nie przechodzę, jestem bytem wolnym od wszelkiej przynależności. Ludzie i tak powiedzą swoje, włożą mnie do tej szuflady, którą akurat mają pod ręką. Naprawdę chciałbyś, żebym pisał fantastykę, choć nie mam na to ani pomysłu, ani ochoty? W literaturze ważna jest szczerość. Fantastyka współtworzyła, właściwie zbudowała mnie jako pisarza. Jak pisał Nietzsche, źle się mistrzowi odwdzięcza ten, kto pozostaje tylko jego uczniem. Napisałem bodaj dziesięć książek fantastycznych i na razie mam trochę dosyć, nie dlatego, że odczuwam rozczarowanie fantastyką lub zacząłem się jej wstydzić. Teraz, na tym etapie życia interesuje używanie jej w nieco inny sposób. Fantastyka stała się środkiem, a nie celem. Pewno za parę lat zmienię zdanie. Przyznam się, że raczej unikam polskiej literatury współczesnej, fantastycznej także. Jeśli już, sięgam po książkę z obowiązku lub wyraźnego polecenia. Trzeba mnie zmusić. Ania Kańtoch pięknie pisze. Jej „Czarne” jest znakomite. Śledzę karierę Kuby Małeckiego, ale on chyba również nawraca się na realizm i jak go znam, będzie gorliwszym neofitą ode mnie.

Łukasz Orbitowski (ur. 1977)ukończył filozofię na Uniwersytecie Jagiellońskim. Debiutował na łamach miesięcznika „Science Fiction”. Aktualnie poza niezliczonymi opowiadaniami ma na swoim koncie 12 książek, w tym doskonale przyjęte przez krytykę Tracę ciepło (nominacja do Nagrody im. Janusza A. Zajdla, Złote Wyróżnienie Nagrody Literackiej im. Jerzego Żuławskiego), Święty Wrocław (Srebrne Wyróżnienie Nagrody Literackiej im. Jerzego Żuławskiego, nominacja do Nagrody im. Janusza A. Zajdla), zbiór opowiadań Nadchodzi oraz głośne Widma (Złote Wyróżnienie Nagrody Literackiej im. Jerzego Żuławskiego). Jest laureatem Stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego „Młoda Polska” 2012. Poza beletrystyką pisze felietony dla „Gazety Wyborczej” i „Nowej Fantastyki”. Mieszka w Kopenhadze.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych