The Marshall Mathers 2 wsadza EMINEMA ponownie na tron. RECENZJA

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź

Po chudych latach, nierównych płytach i problemach z uzależnieniami dostajemy prawdziwą perłę hip-hopu, przy której widać pracę legendarnego Ricka Rubina, który rozświetli w Eminemie ukryty zbyt długo błysk. Nie jest to jednak prosta kontynuacja szokującego bezczelnością krążka sprzed 13 lat. Eminem na szczęście porzucił też drażniący ekshibicjonizm znany z poprzednich trzech krążków.

tytuł
tytuł

Od razu zaznaczam, że nie jestem specjalistą od muzycznych recenzji. Jako, że zajmuję się głównie filmem, to ten tekst proszę traktować jako głos człowieka, którego Emimem zaraził miłością do rapu kilkanaście lat temu. Innymi słowy jest to opinia rozczarowanego ostatnimi osiągnięciami Marhalla Mathersa fana, a nie profesjonalna recenzja krytyka muzycznego.

Jim Faber z „New York Daily News” na pięć możliwych gwiazdek przyznał nowej płycie Eminema aż cztery. Zdaniem publicysty “Marshall Mathers 2” nie jest odwrotem od wcześniejszych płyt, „ale jest to portret faceta w średnim wieku, który nie ma pojęcia jak dorosnąć. A nawet gdyby wiedział jak to zrobić, to chyba nie do końca by chciał.” Krytyk dodaje, że album zawiera znany z poprzednich płyt Eminema wisielczy humor i sporą dawkę psychozy, którą biały raper wprowadził 13 lat temu do mainstreamu hip-hopu. „To jest jego najzabawniejszy album od lat oraz najszybszy werbalnie”- pisze krytyk i dodaje, że szybkość rapowania Eminema w „Rap God” zawstydzi innych wykonawców tej muzyki. Podpisuję się pod tą opinią obiera rękoma. Dorzucę do opinie jednak swoje trzy grosze.

Bez wątpienia mamy do czynienia z najlepszą płytą Eminema od 13 lat, czyli od premiery „The Marshall Mathers”. Nie przez przypadek raper nawiązał dziś do tego przełomowego albumu. Po chudych latach, nierównych płytach i problemach z uzależnieniami dostajemy prawdziwą perłę hip-hopu, na której dobitnie widać pracę legendarnego Ricka Rubina. Nie jest to jednak prosta kontynuacja szokującego bezczelnością krążka sprzed 13 lat, będącego najlepiej sprzedającego się krążka Ema w historii. Eminem na szczęście porzucił też drażniący ekshibicjonizm znany z poprzednich trzech płyt, gdy głównymi tematami jego piosenek była niedobra matka, puszczalska żona i jego lekomania. Oczywiście również na tej płycie dostajemy dużo auto psychoanalizy Eminema, do której ten piekielnie zdolny muzyk nas przyzwyczaił. Podczas słuchania nie ominie nas spora dawka ostrej satyry na show biznes, wkurzająca postępowców „homofobia” ( muzyk już dostał za płytę bęcki od tęczowych inkwizytorów) i szaleńcze wycieczki poza bandę, na której inni co najwyżej balansują. Jest to jednak wszystko umieszczone w pewne ramy. Eminem unika łzawego, cierpiętniczego tonu z „Encore” i „The Eminem Show”. Z drugiej strony dawka ocierającego się o Family Guy humoru znanego z debiutanckiego „The Slim Shady L.P” czy pierwszego „Marhall Mathers” na nowej płycie również jest ograniczona.

„The Marshall Mathers 2” nie jest totalną petardą bezczelności, będącej znakiem rozpoznawczym Eminema. Co jest więc jej główną siłą? W moim przekonaniu świetny warsztat zarówno producenta jak i 41 letniego rapera. „So far…” ,w którym pobrzmiewa Southern Rock, wybitny „Berzerk” czy „Legacy” to kwintesencja stylu Ricka Rubina, odpowiadającego za produkcję albumu. Brodaty luzak, który pojawia się na klipie promującym album to legenda amerykańskiego przemysłu muzycznego. Współzałożyciel Def Jam Recordongs, jeden z prezesów Columbia Records słynie z produkcji ostrego rocka, rapu i heavy metalu, który pracował z m.in. z Beastie Boys, Public Enemy, Black Sabbath, Slayerem, Red Hot Chili Peppers, Jay-Z, Rage Against the Machine czy ZZ Top. Listę można rozciągnąć o Johnnego Casha i Micka Jaggera. Eminem ma prawdziwe szczęście, że udało mu się zrobić album z kimś takim. Muzycznie nowy album przebija najlepsze produkcje Eminema i Dr. Dre. Rubin wydobył z Eminema najlepsze co w tym zdobywcy Oscara tkwi od lat. Dawno nie słyszałem białasa z Detroit w tak piorunującej formie. Eminem eksperymentuje z flow, strzela w „Rap God” z ust niczym najlepsi mistrzowie bitew hip-hopowych. Poza utalentowanym Kendrickiem Lamarem na płycie nie ma innych raperów. To również znamienna decyzja. Na poprzednich płytach Eminema roiło się od raperskich „galacticos”. Wspólny „Love Game” jest nie tylko świetnym pojedynkiem dwóch raperów, ale również przezabawnym dissem na kilka znanych nazwisk z showbizesie. Nawet numer z Rihanną brzmi lepiej niż lekko pretensjonalny i zbyt wymuskany hit sprzed trzech lat. Nie ma zresztą na płycie momentów słabych, które chętnie omijamy, choć nie wszystkie utwory zostaną zapamiętane nawet przez słuchaczy.

Skończyć tekst banałem? Mam prawo skoro to tekst fana. Król, Drodzy Czytelnicy, wrócił na tron. Genialny błazen znów namiesza, wkurzy branżę, i zaszyje się na kilka lat w ukryciu, by ponownie wrócić, gdy na pierwszych stronach gazetek lansowani będą pseudoskandaliści z Disneya.

Łukasz Adamski

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Autor

Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych