27 października zmarł Lou Reed, jeden z najważniejszych muzyków rockowych, współtwórca The Velvet Underground. Miał 71 lat, a przyczyną śmierci były powikłania po przeszczepie wątroby.
Jedna z najczęściej powtarzanych anegdot na temat The Velvet Underground mówi, że ich debiutancką płytę – tę ze słynnym bananem Andy’ego Warhola na okładce – kupiło co prawda niewiele osób, ale każda z nich po przesłuchaniu założyła własną kapelę. Od 1967 r. nie było chyba rocznika muzyków, który w mniej lub bardziej twórczy sposób nie mierzył się z jego dorobkiem. Reed urodził się w 1942 r. na nowojorskim Brooklynie i jak mówił w filmie Wayne’a Wanga „Brooklyn Boogie”: „Moje dzieciństwo było tak straszne, że nie pamiętam nic do… 35 roku życia”.
Fakt, że muzycy za kołnierz nie wylewali, a i od innych używek także nie stronili, jednak gdyby była to prawda, a nie filmowy gag, oznaczałoby to, że Reed nie pamięta ani czteroletniej aktywności w The Velvet Underground, ani pracy w roli księgowego, jaką parał się przez pewien czas po odejściu z zespołu, ani kompletnej klapy swojego pierwszego solowego krążka, ani nawet sporych sukcesów trzech kolejnych: „Transformer”, „Berlin” i „Sally Can’t Dance” – z których pierwszy powstał przy udziale Davida Bowiego.
Pogrążony w amnezji ocknąłby się dopiero w 1977 r., czyli w momencie, kiedy był już ikoną. Ikoną, nie gwiazdą, bo kolejne lata nie przynosiły mu wymiernych sukcesów komercyjnych, za to kolejne albumy utwierdzały jego wizerunek twórcy zupełnie osobnego. Czasem bliższe poetyce punkowej, kiedy indziej dostarczające porcji neurotycznych ballad, nigdy nie mieściły się w obowiązujących na rynku standardach. Reed jako gitarzysta cenił zgrzyt i hałas, zaś jako wokalista i autor tekstów starannie pielęgnował własne neurozy, mając jednocześnie tyle talentu, by uogólnić je do opowieści o mrocznych stronach człowieczeństwa.
Bywał, rzecz jasna, pogodniejszy, a we wszystkim, co tworzył, tliła się ironia, co jednak nie zmienia faktu, że sędzią ludzkiej psychiki był wnikliwym i surowym. Reed nagrywał w miarę regularnie, co dwa, trzy lata. Na początku lat 90. wraz z Johnem Cale’em reaktywowali nawet The Velvet Underground, ale poza paroma efektownymi koncertami nic szczególnego z tego nie wynikło. Renesans popularności przyniósł Reedowi dopiero XXI w. i wydana wówczas płyta „Ecstasy” – rzecz również niełatwa w odbiorze, lecz jednocześnie na tyle nośna, by zaczęto znów o nim mówić nie tylko jako o mrocznym, nowojorskim bardzie, ale twórcy jak najbardziej aktywnym i aktualnym. Opinię tę umocnił kolejny krążek „The Raven” z 2003 r., który okazał się ostatnim wielkim dokonaniem muzyka.
Miał pecha, że swój ostatni album zdecydował się nagrać wspólnie z Metallicą – o wydanej dwa lata temu kuriozalnej produkcji „Lulu” warto z uwagi na pamięć tego wybitnego artysty zapomnieć. Choćby włączając przeszywająco emocjonalne „Venus In Furs”, który to kawałek, mimo blisko pięćdziesiątki na karku, nie stracił nic ze swojej siły rażenia.
Reed mówił, że zawsze chciał uciec z Nowego Jorku, ale nigdy nie potrafił. Teraz mu się udało
Wojciech Lada
Tekst pochodzi z tygodnika wSieci. Co jeszcze w jutrzejszym numerze?
Już od 4 listopada br. w sprzedaży nowy numer odważnego tygodnika młodej Polski, a w nim między innymi kulisy spotkania Tuska i Putina na smoleńskim pogorzelisku, co mieliby nam dziś do powiedzenia Wielcy Polacy, jaki jest naprawdę Wojciech Cejrowski, a także dodatek specjalny na 11 listopada - „W obronie Niepodległej”. W tygodniku również znakomity dodatek „wSieci Kultury” m.in z rubryką „Adamski poleca, Adamski odradza” i tekstami Zaremby, Lady, Łapnickiej, Ciesielskiego, Klecela i innych.
Nowy numer „wSieci” już od 4 listopada w sprzedaży, także w formie e-wydania na http://www.wsieci.pl/e-wydanie.html.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/249505-wsieci-ucieczka-z-nowego-jorku-lou-reeda