Gdyby Henryk Sienkiewicz żył dzisiaj i napisał „Quo vadis”, nie tylko z miejsca zaprzepaściłby szansę na Nobla, ale zostałby zmiażdżony z kretesem przed dzisiejszych krytyków – kicz, patos, martyrologia i czarno-biały obraz świata (czytaj: o jednoznacznej etyce) nie mieszczą im się w głowach. A już regułą jest, że im bardziej krytyk zarzuca czemuś „ideolo”, tym bardziej tkwi w koleinach własnej (przeciwnej) ideologii. Chleba i igrzysk, funu i gadżetów .
Konserwatywne science fiction nie powinno dziwić, pisał je nawet monarchista Jean Raspail („Obóz świętych”) czy Tomasz Terlikowski („Operacja >Chusta<”), a tradycje buntu wobec niepokojących trendów teraźniejszości i niektórym jej trendom są w nim obecne co najmniej od czasów powstania „Frankensteina”. „Quo vadis Trzecie tysiąclecie” pokazuje, czym grozi doprowadzona do ściany globalizacja i konsumpcjonizm. Oto mamy rok 2112, jedynym państwem (superpaństwem) są Stany Zjednoczone Świata ze stolicą w Nowym Jorku, a panujący ustrój nazywa się „demokracją konsumencką”. Nastąpiła konsolidacja karteli (korporacji) w coraz większe megakartele (istnieje tylko dwanaście) i to one wpływają na politykę rządu. Jak zwykle – pieniądz rządzi światem, teraz zresztą niekoniecznie realny, tylko „wirtualny”. W każdym domu stoją pomnażarki pieniędzy, czyli urządzenia wyposażone w programy komputerowe do obracania walutą na giełdzie… Najważniejsze wskaźniki gospodarcze to Średnia Światowa Oglądalność, Globalny Wskaźnik Konsumpcji i Dow Nasq. Ich stała (zamiast rosnącej) przeciętna wzrostu niepokoi Radę Dwunastu –najbogatszych ludzi świata, w których rękach jest 80 procent światowego kapitału. Przydałaby się nakręcająca koniunkturę wojna, choć już nie ma z kim… ale dzięki mediom można wykreować wroga i sprawić, by społeczeństwo zapałało do niego realną nienawiścią.
Sporo miejsca poświęca się w powieści reklamie jako megaoszustwu fałszującemu nie tylko obraz reklamowanego towaru, ale i… rzeczywistości. W odruchu sprzeciwu wobec niej powstaje Liga Rzeczy Niereklamowanych (całkiem niezły koncept), ale ta sieciowa zabawa w kupowanie rzeczy pozbawionych jakiejkolwiek reklamy zmusza rząd do podjęcia radykalnych środków. Za interesujące mam też spostrzeżenia o reklamie jako namiastce duchowości i sacrum – poczucie wspólnoty i wyjątkowości zaspokajają slogany typu „bądź sobą” (wybierając to, co wszyscy). Innym absurdem jest rosnąca rola giełdy i wirtualnych pieniędzy pozbawionych pokrycia w rzeczywistości. Ratunkiem jest… jej zamknięcie. Wówczas to „na nowo zacząłby się liczyć konkretny produkt i jego wytwórca, a nie ich ekwiwalent w postaci akcji”. Kiedyś dopływ nowych funduszy musi się skończyć i nastąpi „upadek piramidy finansowej”, przekonuje powieściowy profesor Gruschwitz, bardzo źle widziany na ekonomicznych salonach.
Świetna jest też ekstrapolacja trendów w sztuce. Kierunek „narcyzm wyzwolony” reprezentowany przez niejakiego George’a Pitagorasa to celna kpina z absurdalnych pomysłów pseudoartystów rzeźbiących we własnych fekaliach. Wycieczka po wystawie tegoż w Central Parku, na której króluje egotyzm połączony z biologią i „rzymską” gigantomanią to jedna z lepszych scen w powieści. Podobnie celna jest ekstrapolacja trendów wychowawczych czy edukacyjnych; akcja „wolni od dwunastki” polegająca na wypuszczaniu w świat dwunastolatków tak naprawdę służy uwalnianiu się od balastu rodzicielskiej odpowiedzialności. Wreszcie powieść rozlicza się – co rzadkie – z rojeniami o nieśmiertelności cielesnej, do której furtką mają być rzekomo komórki macierzyste. I co z tego, pyta powieściowy papież, nieśmiertelność jest tylko jedną z cech zbawienia, a to właśnie kres egzystencji nadaje sens naszemu losowi.
Co demokrację konsumencką różni od innych totalitaryzmów? To, że ludzie są pozbawieni realnego wyboru (w tym politycznego) i że się nie buntują. Nie buntuje się nawet młodzież – pierwsza od stu czterdziestu lat młodzieżowa rebelia w wykonaniu wspomnianej Ligi zaskakuje wszystkich. Tym razem cała nadzieja na rewolucję w konserwatystach…
Tak wygląda “Quo vadis” jako „social fiction” czy „political fiction”. Ale tytuł zobowiązuje – to też powieść religijna, także będąca solidną przedstawicielką polskiej fantastyki religijnej. Do „Quo vadis” nawiązywał Marek S. Huberath („Druga podobizna w alabastrze”) czy Jacek Inglot („Quietus”). Powtórka z Nerona .
Chrześcijanie w powieści liczą sobie 100 milionów, co w skali globalnej stanowi raptem parę procent. Medialna propaganda zrównuje ich z talibami, albo i gorzej. Po pontyfikacie Jana Pawła II tron piotrowy obejmuje Jan Paweł III, potem Józef, wreszcie Józef II (trochę przypominający papieża Franciszka). Kościół Powszechny zdelegalizowano w 2078 roku, zezwalając jedynie na kościoły narodowe. Główną przyczyną był rosnący kult Matki Teresy – popierany przez Kościół stał się solą w oku władzy, bo był antykonsumpcyjny, więc zarazem antypaństwowy.
Nawrócenie Szymona O’Neila, żołnierza władzy i chrześcijanki Angel Dickinson przypomina oczywiście wątek Winicjusza i Ligii z powieści Sienkiewicza. Prezydent John Garrison III to wypisz wymaluj Neron, odpowiednik Petroniusza nawet imię ma takie samo (w powieści moda na Rzym trwa w najlepsze), a detektyw John Smith, powieściowy Judasz, to zapewne odpowiednik Chilona Chilonidesa. Sporo miejsca poświęca się w powieści prowadzonym z pasją dyskusjom teologicznym, Szymona przekonuje głównie Tobi, przywódca zbuntowanych „antyglobalistów”. Szymon dochodzi do nawrócenia stopniowo, rozumiejąc, dlaczego chrześcijaństwo jest lepszą alternatywą dla konsumpcjonizmu. W kapitalizmie postrzegamy ludzi jako konkurentów i konsumentów – co jest, mimo wszystko, mało chrześcijańskie. Zresztą, i tak żadnej „niewidzialnej ręki rynku” w tym świecie megakarteli dawno nie ma. Powieść kpi też z ezoteryki i taniej duchowości. Buddyzm stał się wyłącznie techniką relaksacyjną, medytuje się i układa mandale tylko po, żeby się odstresować.
Plusy powieści Martina Abrama to lekki i cięty język, pasja i żarliwość, satyra równoważąca powagę. Jako (nomen omen) konsumenci daliśmy sobie wmówić, że historie o złu i różnych szwarchcharakterach są ciekawsze niż nudne historie o świętych, a opowieści o przechodzących na jasną stronę mocy można policzyć na palcach jednej ręki. „Quo vadis. Trzecie tysiąclecie” udowadnia, że jest inaczej, studząc też nasze pragnienie nieustannych nowych atrakcji i przekonuje, że niepotrzebnie wpędziliśmy się w „nerwicę postępu”.
Wady? Cóż, fabuła jest trochę zbyt przewidywalna; znając historię opisaną przez Sienkiewicza można przewidzieć z grubsza to, co nastąpi. Powieść ciekawsza jest, gdy mówi o jedynej prawdziwej „transgresji” i „przekraczaniu granic”, czyli chrześcijaństwie, czy o tumanionym społeczeństwie. Trudno nie zauważyć, że czas rzeczywiście pędzi coraz szybciej, skoro „warstwa technologiczna” tej powstałej przed dekadą lat książki już się zestarzała – telefony stacjonarne, z których korzystają za sto lat chrześcijanie (dla bezpieczeństwa) wyglądają dość zabawnie. Ale też nie chodzi tu o technologię przyszłości.
Całe szczęście, że zazwyczaj takie fantastyczne futurologie się nie sprawdzają. Choć… czy aby autor nie przewidział kryzysu finansowego (pierwsze wydanie powieści jest datowane na 2005 rok) czy ruchów w rodzaju „Anonymous”? Jeśli rzeczywiście obdarzony jest on darem prekognicji, to czekają nas ciężkie czasy… I nie trzeba będzie czekać stu lat.
Sławomir Grabowski
Martin Abram, Quo vadis. Trzecie tysiąclecie. Polskie Wydawnictwo Encyklopedyczne, Radom 2013.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/249494-quo-vadis-trzecie-tysiaclecie-czyli-mamona-kontra-bog-nasza-recenzja
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.