SZCZĘŚLIWA ZIEMIA. Groza spełnionych życzeń. NASZA RECENZJA

Łukasz Orbitowski zaczął od „urban legends” ze współczesnych blokowisk, potem sugestywnie opisywał losy dzisiejszych trzydziestoparolatków wychowanych trochę przed i trochę po 1989 roku, wreszcie rozprawiał się z naszą mitologią narodową i historią. Często łączył to wszystko naraz, a poza tym, czego by nie tknął, wychodził mu horror, ale w niepowtarzalnym, autorskim stylu.

„Szczęśliwa ziemia” rozpoczyna się trochę jak wczesny Orbitowski („Wigilijne psy” czy „Tracę ciepło”). Poznajemy losy wkraczających w dorosłość w początkowych latach dziewięćdziesiątych dwudziestoletnich bohaterów o dość niepoważnych ksywach (Sedes, Trombek, DJ Krzywda, Sikorka, Blekota) mieszkających w fikcyjnym miasteczku Rykusmyku położonym nieopodal naszej zachodniej granicy. W mieście, którego historia sięga Piastów, toczy się leniwe i spokojne życie. Autor uderza w nostalgiczny ton, trochę przypominający idealizujące młodość utwory Stephena Kinga. Scenerii miasteczka dopełnia Kościół Pokoju, ale też odrobinę niepokojący i tajemniczy zamek z obowiązkowymi podziemiami. Sielankę zakłóca fakt, że główny bohater, Szymek, nieustannie słyszy „skrzek”, taki nieustanny sygnał istnienia ciemnej strony rzeczywistości, coś „jak łoskot ciał spadających do grobu”. Jak się okaże, nie on jeden w mieście zresztą.

Inicjacyjna wyprawa Szymka i przyjaciół w zamkowe podziemia stanie się punktem wyjścia kilku historii odległych w czasie o kilkanaście lat. Jego przyjaciół los rzuci po różnych miastach (Kopenhaga, Warszawa, Kraków); losy każdego z nich tworzą osobną (i właściwie niefantastyczną) historię. Chłopcy porzucą przezwiska i staną się Bartkiem, Szymkiem i Karolem, a wątki splotą się ponownie w efektownym finale. Powieść okaże się historią o ich spełnionych życzeniach, wypowiedzianych w zamkowych podziemiach, ale będącą bardzo, bardzo odległą od baśni. Ktoś zażyczy sobie miłości, ktoś pieniędzy, ktoś zechce pozbyć się ciążącej odpowiedzialności...

Co jest znakiem firmowym autora „Widm”? Niesamowita umiejętność łączenia realizmu z mitologią i nadawania wyrazistego rysu osobistego, dzięki czemu proza ta wyrasta wysoko ponad literaturę konwencji. Twórczości Orbitowskiego niespecjalnie patronuje Vonnegut czy Palahniuk (porównanie z okładki), ale już Haruki Murakami jak najbardziej, choć Orbitowski jest mniej elegancki, bardziej chropowaty; ma się wrażenie, że jest on bliżej zarówno prawdziwego życia, jak też mitologicznej-fantastycznej-metafizycznej grozy, której istnienie sugeruje. Otóż jedna z postaci stwierdza w pewnym momencie, że niektóre dzieła stworzone przez człowieka, jak książki (muzyka i film również) zwiastują istnienie czegoś więcej niż słowa czy dźwięki. W twórczości Orbitowskiego sugestywność istnienia tego „czegoś” jest olbrzymia, trudno ją postrzegać w kategoriach czysto literackich. Eksponaty rodem z horroru, takie jak monstrualne byki i mroczne lochy, wreszcie mitologiczne schematy fabularne są tu tylko przybliżeniem jakiegoś pierwotnego lęku przez nieznanym, co trudno ukazać za pomocą środków innych niż fantastyczne. A Orbitowski ma niesamowite ucho nie tylko do tego „skrzeku”, alegoryzującego ową grozę, ale też do języka, do wysłuchiwania historii prawdziwych ludzi – bo ci powieściowi nie sprawiają wrażenia papierowych.

Na poły legendarna, na poły historyczna opowieść o księciu Henryku i księciu Ottonie, o pochodzeniu ”szczęśliwej ziemi” i przyczynie spełnianych życzeń, którą autor nam umiejętnie dozuje, uzupełnia i dopowiada historię Rykusmyku i bohaterów powieści, a opisy miast (Krakowa czy Warszawy) przyprawić mogą o zazdrość adeptów pióra. Orbitowski znakomicie kreśli powieściowe postacie – zarówno gangsterów i szefów firm, jak niespełnionych kobiet czy biedujących literatów. Nieobce mu są także niuanse uczuć (Bartek i Maya, Szymek i Doris, Karol i Nika). Głównonurtowcy będą tą prozą równie zachwyceni jak fantaści. A zdaje się, że ten facet czerpie inspirację z heavy metalu i pokręconych filmów grozy…

Ta historia o spełnionych-niespełnionych życzeniach uświadamia, że czegoś takiego jak stuprocentowo szczęśliwe życie nie ma. Każdy ma swój krzyż – stwierdza w pewnym momencie w powieści pastor, a w innym przypadkowy taksówkarz. Pierwszy mówi o niepotrzebnym braniu na barki cierpienia ponad własne siły, drugi o nakładaniu krzyża innym, co ludzie – w przeciwieństwie do Boga – czynią bez umiaru.

Sławomir Grabowski

Łukasz Orbitowski, Szczęśliwa ziemia. SQN, Kraków 2013.

Ocena: 5/6.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych