KINGS OF LEON odcinają kupony od sławy? NASZA RECENZJA

materiały prasowe
materiały prasowe

Przystępując do przybliżenia słuchaczom wiadomości na temat najnowszej płyty zespołu Kings of Leon, można zaryzykować stwierdzeniem, że zespół zatoczył artystyczne koło. Rozpoczynając jako grupa amatorów, wydająca pierwszą wtórną i wyzutą z oryginalności płytę (mowa tu o „Youth and young manhood”) obecnie nagrywa już szósty duży album, któremu jednak grozi apatia oraz odrzucenie ze strony słuchaczy.

Oprócz tak zaproponowanego stwierdzenia, na pierwszy plan wyłania się ważny i znaczący fakt. Ze względu na olbrzymią metamorfozę zespołu, awans z amatorskiego plebejskiego bandu do rangi gwiazdy pierwszego frontu, w końcu pochwały od gigantów (zostali zaproszeni przez Boba Dylana do wspólnego muzykowania), to cud, że panowie żyją, działają, mają się dobrze i nagrywają dalej. Cud, bo wiele artystów, nie wytrzymuje presji wielkich tras, sławy i splendoru. Jednak kierownictwo zespołu, będąc tułaczami na długo przed powołaniem zespołu (ojciec braci Followill, głównych inicjatorów grupy był pastorem Kościoła Zielonoświatkowców, który woził chłopców po całym kraju) włączyło w swojej działalności roczną pauzę, a wspomniana najnowsza płyta Mechaniczny pocisk jest tej przerwy zwieńczeniem.

Album kontynuuje popową i utartą drogę wytyczoną przez albumy „Only by the Nights” oraz „Come Around Sundown”. Jest stadionowo, balladowo, słychać też interesujące rozwiązania brzmieniowe, wokalizy. Jest momentami także bluesowo i wieje rockową surowizną. Nie można również pominąć faktu, że zespół osiągnął coś, co uczyniło go wielkim – unikalny i rozpoznawalny styl. Jednak na obecnym etapie single typu „Supersoaker" czy „Wait for me” nie pozwalają niestety powiedzieć, że zespół się rozwija. Dokonuje on bardziej konserwacji posiadanych już zasobów oraz obiera własną drogę przetrwania w szalonym świecie rockowego show biznesu. Tym bardziej również dokonuje się w zespole metamorfoza, w której elementy indie rocka zostają użyte do osiągnięcia statusu, właśnie rocka stadionowego. Zabieg ten stosowały zespoły U2, The Police i wiele innych. Współczesnym kontynuatorem wspomnianej ścieżki jest Kings of Leon. Mało kto pamięta (w mainstreamie) o głównych twórcach new wave oraz prawdziwych prekursorach tego nurtu, za to wszyscy znają utwory zespołu Stinga z lat 80. oraz przeboje śpiewane przez Bono. To samo dzieje się dzisiaj. Mało kto zna „My Morning Jacket”, za to wszyscy będą znać „Sex of fire czy Radioactive”, czy „Pyro zespołu Kings of Leon”.

Rzeczywiście płyta „Mechanical Bull” nie powala. Stanowi w pewnym sensie odcinanie kuponu od tego co zespół osiągnął lub konserwowanie osiągniętego już statusu. Oprócz tego, sam album może jawić się jako nudny i w pewien sposób przewidywalny. Jedyne co ratuje to ciekawe rozwiązania gitary basowej Jareda Followill. Jednak doświadczenie oraz świadectwo rodziny Followill, w większości tworzącej kwartet mówi nam jedno: świat wielkiego rock and rolla to miejsce, w którym jeńców się nie bierze, bo albo lecisz po bandzie, albo stawiasz na stabilizację. Albo niszczysz się na oczach fanów, robisz dobre show i przegrywasz wszystko, albo próbujesz się zatrzymać, oszacować zyski i straty oraz na nowo idziesz wyznaczoną niegdyś ścieżką.

Bardzo cieszy ta ostatnia perspektywa. Wszyscy z członków (oprócz wspomnianego basisty) założyli rodziny. Zainwestowali energię w kształtowanie poważnego życia. Jednocześnie również zrealizowany w pełni amerykański sen w przypadku zespołu braci Followill, ma szanse przetrwać. Bo czy nie lepiej jest słuchać słabszego albumu formacji, która postawiła na życie czy czterech "super fajnych płyt", a ostatniej już jedynie koncertowej, bo wokalista postanowił sobie strzelić w głowę, a gitarzysta zachlał się na śmierć?

Olaf Tupnik

Kings of Leon , Mechanical Bull

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych