Literackie hity z polskiego zaścianka. DOMOFON i BEZCENNY

Demony i uprzedzenia

Ukazanie się „Bezcennego”, nowej powieści Zygmunta Miłoszewskiego, to dobra okazja, by sięgnąć po niedawno wznowiony debiutancki „Domofon”. Obie powieści są spoza popularnego cyklu kryminalnego z Teodorem Szackim w roli głównej – dobrze to świadczy o autorze, że nie trzyma wyłącznie sprawdzonej konwencji i postaci.

„Domofon” to rasowy horror toczący się we współczesnych realiach warszawskiego Bródna, choć realiów tych nie trzyma się kurczowo. Zdaje się, że straszące blokowiska zagościły u nas na dobre („Instytut” Żulczyka, kilka tytułów Orbitowskiego). Wielkomiejski blok, jakimi zawalono całą Europę Wschodnią (a pomyśleć, że przed wojną krytykowano niejakiego Le Corbusiera za takie pomysły zuniformizowanej architektury) przejmuje tu funkcję nawiedzonego domu. Czego tu nie ma! Zabójcza winda, czarna nicość krążąca w rurach, piwnica o ruchomej geometrii, koszmarne i śmiertelnie niebezpieczne sny niczym u Freddy’ego Krugera, wreszcie blokowy władca marionetek…

Bohaterowie niby stereotypowi. Niespokojny artysta-malarz, który w nawiedzonym domu musi popaść w obłęd. Dziennikarz, zmagający się z własnym alkoholizmem. Zbuntowany maturzysta (dobry) kontra autorytarny ojciec (niedobry). Autor znalazł złoty środek między rysowaniem postaci grubą kreską a nadawaniem im rysów indywidualnych – niby są komiksowi, ale nie czuć ich papierem.

Jako lektura wakacyjna „Domofon” sprawdza się świetnie, straszy, ale nie przekraczając pewnej granicy i pozwalając działać wyobraźni: co było na zdjęciach torturowanej dziewczyny? Co zobaczył X, zanim się powiesił? Jest komu kibicować, jest trochę elementów zaskoczenia. Powieść może śmiało konkurować z niektórymi powieściami Stephena Kinga, z tą jednak różnicą, że King swoją amerykańską prowincję stanu Maine ceni i upiększa, Miłoszewski zaś „polskie klimaty” zazwyczaj opisuje z pewnym niesmakiem, z perspektywy wyimaginowanego światowca, którego okropnie Polacy mierzą, a już zwłaszcza patrioci i katolicy. Przed patriotyzmem i katolicyzmem nawet w tak lekkiej popkulturowej powieści trzeba bić na alarm. Dlatego kilka rzeczy zgrzyta w powieści okrutnie. Zwłaszcza postać Emilii jest tak karykaturalna, jak kapitalista z socrealistycznej propagandy. Jeśli już pisarz kreuje osobę religijną i religię praktykującą, będzie to głupia fanatyczka i zidiociała dewotka nie wypuszczająca różańca z ręki. Jej staropanieńskie życie i opieka nad chorą matką okazuje się nie mieć sensu, nawet tego religijnego, który okazuje się być ułudą. Zdjęcia papieża w jej mieszkaniu jest aberracyjnym i typowo polskim „kultem jednostki” (!) identycznym z tym na Kubie czy w Korei Północnej. Wyobraźnię grozy autor posiada, ale wyobraźni religijnej żadnej. Podejrzewam, że to jest dość ważna przyczyna popularności powieści Miłoszewskiego – lemingi ucieszyły się, znajdując potwierdzenie własnych stereotypów i uprzedzeń. Wykształciuchy rozpoznają z radością swoje wykształciuchowe stereotypy, czyli podział na elitę i tępą resztę narodu – gorliwych katolików z poczuciem winy i brzuchatych „Polaków weekendowych” w kapciach.

Powieść uderza też w zacofaną, międzywojenną Polskę, będącą siedliskiem strasznej ciemnoty, gdzie np. bicie kobiet było normą, a nawet dokonano samosądu na kobiecie uznanej za czarownicę. Ale czego ja się czepiam? Wszak to fikcja literacka, co sam autor podkreśla w finale, a dziś wszystko jest konwencją. Ale wymyślanie dowolnych zjawisk nadprzyrodzonych i fantastycznych to jednak nie to samo, co dorabianie komuś gęby; powieść np. o mordercach-homoseksualistach raczej by nie przeszła.

Teoria spisku, teoria sztuki

„Bezcenny” to powieść w dużym stopniu szpiegowsko-sensacyjna, podczas czytania której przychodzi na myśl Dan Brown czy James Bond, ale też mocno erudycyjna i poświęcona sztuce (konkretnie malarstwu), której nie powstydziłby się, po retuszu na swoją modłę, Arturo Pérez-Reverte czy nawet Umberto Eco. Sprawiająca dużo więcej satysfakcji w lekturze niż „Kod Da Vinci”, choć odkryta przed czytelnikiem w finale spiskowa teoria dziejów, ujawniająca mroczne oblicze Ameryki (której Miłoszewski bardzo nie lubi) także wywróciłaby porządek świata i sprawia wrażenie zupełnie absurdalnej. Całe szczęście, że jest ona potraktowana z przymrużeniem oka, którego trochę brakło przy „ujawnianiu” mrocznych tajemnic Drugiej Rzeczpospolitej w „Domofonie”. Akcja „Bezcennego” kręci się wokół „Portretu młodzieńca” Rafaela i autentycznej historii tego obrazu, który jeszcze kilkadziesiąt lat temu znajdował się w polskich zbiorach i był (obok „Damy z łasiczką”) naszym najcenniejszym eksponatem. Czwórka bohaterów powieści wpada na jego trop – obraz wisi sobie spokojnie obok telewizora w willi amerykańskiego milionera – i zamierza go odzyskać (czytaj: ukraść) z cichym błogosławieństwem samego… premiera Tuska. Tu autor zdobywa się na umiarkowaną krytykę tego polityka – głównie za „dyzmowatość”, ale dobre i to. Choć, mówiąc szczerze, dzisiaj wymaga to takiej samej odwagi, jak krytyka Lenina po 1989 roku…

Intryga związana z „Portretem młodzieńca” płynnie przechodzi w poszukiwanie całej kolekcji obrazów, głównie impresjonistycznych, pojawiają się autentyczne postaci kolekcjonerów – hrabiego Ignacego Korwin-Milewskiego (ktoś w rodzaju dziewiętnastowiecznego mecenasa sztuki, wspomagającego zubożałych artystów i polską emigrację) i Henryka Aszkenazego (szara ekonomiczna eminencja dwudziestolecia międzywojennego).

Czyta się „Bezcennego” świetnie, można się przy okazji dowiedzieć co nieco na temat historii malarstwa, metod zabezpieczeń obrazów czy sposobów wykrywania falsyfikatów. Białe plamy” dotyczące nieznanych losów zagubionych eksponatów wypełniane są zręcznie. Dla podkręcenia atmosfery i dla dodania motywacji dodane są – również zaginione – dokumenty na temat wspomnianej „spiskowej teorii dziejów”, której nieujawnienie będzie w interesie powieściowych szwarccharakterów. Zabieg ten mam za nie do końca potrzebny, ale w ten sposób akcję napędzają nieustanne pogonie i zabójstwa, a nawet atak terrorystyczny w… Zakopanem, a plenery zmieniają się jak w kalejdoskopie albo wysokobudżetowym filmie (Szwecja, Chorwacja, Nowy Jork, Lwów). Pomimo to jako czysta rozrywka Bezcenny sprawdza się świetnie, umiejętności stopniowego budowania napięcia i układania fabuły można Miłoszewskiemu pozazdrościć. To taki literacki odpowiednik hollywoodzkiego blockbustera – nie jest to dzieło sztuki, ale solidne rzemiosło z pewnością.

Szkoda, że również w tej powieści pełno jest takich samych uprzedzeń – na przykład wobec polskiego dziewiętnastowiecznego martyrologicznego malarstwa, którym wstyd się zachwycać, bo to kiczowate celebracje klęski. Można też „odważnie” pokpić z ikony Matki Boskiej Częstochowskiej (ruska ikona CZARNEJ Madonny jest narodową relikwią, boki zrywać). Bez tej nieznośnej dydaktycznej maniery „wychowywania Polaków na Europejczyków” powieści Miłoszewskiego byłby lepsze, ale zdaje się, że autor pisze powieści z myślą o ich sukcesie za granicą, gdzie taki punkt widzenia byłby dodatkowym bonusem.

Sławomir Grabowski

Zygmunt Miłoszewski, Domofon. W.A.B., Warszawa 2013 (wyd. II).

Zygmunt Miłoszewski, Bezcenny. W.A.B., Warszawa 2013.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych