W sobotę późnym wieczorem, i w niedzielę wieczorem jeszcze późniejszym, pierwszy program TVP pokaże pierwszy odcinek trzeciego sezonu sławnego telewizyjnego serialu „Żywe trupy”. Nieco później, bo w październiku serial pojawi się też na kanale Fox. Gorąco polecam, na podstawie uważnego obejrzenia dwóch poprzednich sezonów. Uważam, że to jeden z najlepszych seriali ostatnich lat, a konkurencja jest spora. Serial stał się przecież bardzo wysmakowanym, w gruncie rzeczy oddzielnym gatunkiem sztuki.
Wiem, że niektórzy uznają samo zaliczenie filmu grozy do wybitnych dzieł za absurd. A jeszcze na dokładkę taki, który traktuje o zombies. Obrazy o nich nie kojarzą się z pewnością z głębszą myślą. I są szczególnie mocno wyeksploatowane jako temat. Od czasu kiedy George Romero wprowadził ten temat do popkultury swoją czarno-białą i wtedy bardzo oryginalną „Nocą żywych trupów” (rok 1968), nakręcono o nich dziesiątki filmów, coraz mniej oryginalnych, a z braku nowych pomysłów epatujących przede wszystkim okrucieństwem. Niektóre były wręcz remake’ami poprzednich, ale nawet jeśli nie były, stawały się coraz trudniejsze do rozróżnienia. Mieliśmy monumentalne widowiska katastroficzne, jak ostatnio „World Z” z Bradem Pittem, obok niszowych pastiszów ze sławną „Martwicą mózgu” Petera Jacksona, mieliśmy quasi komputerowe spektakle z Millą Jovovich z cyklu „Resident Evil”, i cały szereg komedii i półkomedii (tak tak), w których także pożera się ludzkie mięso. Ale te całkiem serio bywały bardziej śmieszne jeszcze bardziej.
I na tle tego wszystkiego „Żywe trupy” wyróżniają się jednak oryginalnością. To kawałek starannego i niegłupiego kina. Nic dziwnego skoro serial wyszedł spod ręki Franka Darabonta, klasyka szeroko rozumianego horroru („Zielona mila”), a także kina sensacyjnego z ambicjami („Skazani na Shawshank”). Zauważmy, że oba tamte filmy były adaptacjami powieści Stephena Kinga, wyróżniały się zaś nie krwawymi sekwencjami, a nastrojem i dobrym aktorstwem.
Tu mamy opowieść nie tyle o walce z zombies (choć jest parę, no może kilkanaście momentów, gdy bohaterowie są do takiej walki zmuszeni), a po prostu o końcu świata. Zniszczenie cywilizacji następuje, ale nie jest całkowite. Nieliczni, którzy ocaleli, muszą sobie radzić. Tworzą grupę dość przypadkową, a jednak połączoną coraz silniejszymi więziami (choć i dzieloną konfliktami), która a to wędruje po kraju, a to próbuje się utrzymać w jednym miejscu.
Pomysł Darabonta jest prosty: taka walka o przetrwanie to nie tylko sekwencje starć i mordów, ale także swoiste życie codzienne. Tyle, że życie codzienne jednostek pozostających w stanie krańcowego zagrożenia. Ale to przecież nie wyklucza przyjaźni i uczuć, także wrogości i nienawiści. I rozlicznych dylematów. Na ile kierować się dawnymi normami, a na ile nowym kodeksem? Za jaką cenę się ratować? Bardziej ufać, czy dbać o bezpieczeństwo? Jak interpretować to co się stało?
W efekcie dostajemy traktat o ludzkiej naturze, i o mechanizmach rządzących zbiorowością. Także o sprawowaniu władzy i podejmowaniu decyzji. Jedną z najbardziej przejmujących scen jest ta, kiedy zżyta, można by rzec z perspektywy widza „nasza” grupa musi postanowić, co począć z intruzem, który wobec ogólnego zdziczenia może na nią sprowadzić niebezpieczeństwo. Czy zabić innego człowieka (gdy ludzi w ogóle jest przecież mało), za czym przemawia wzgląd na własną obronę, czy narazić się na ryzyko w imię dawnych wartości. Przyznam szczerze, że dawno tak się nie stresowałem, jak oglądając tę rozbudowaną sekwencję , a przecież żywe trupy się w jej trakcie w ogóle nie pojawiały.
Mocne kino, ale inaczej mocne niż większość horrorów. Pomysł życia codziennego w warunkach krańcowego kataklizmu jest już znany, choć bardziej z literatury niż kina. Dopiero jednak serial ze swoją nieśpiesznością akcji i cyklicznością rozmaitych epizodów daje nam pełne wyobrażenie o potworności takiego przekształconego świata. Potworności wyrażającej się w nieustającym niebezpieczeństwie i w próbie oswajania apokalipsy.
Owszem Stephen King napisał kiedyś „Bastion”, przerobiony później na czteroczęściowy, telewizyjny serial o świecie po katastrofalnej epidemii, ale tam na ocalałych bohaterów czyhała z kolei inwazja cudów, nadprzyrodzonych zjawisk, i czyhała też ideologia, bo lewicowy King potraktował to jako pretekst do rozprawy z militaryzmem, które ma się odrodzić nawet po śmierci większości ludzkości.
W „Żywych trupach” ideologii jest jak na lekarstwo. Są za to ważne pytania – o naturę człowieczeństwa. Niedawno jedno z pism liberalnych wciągnęło mnie wprawdzie do debaty z lewicowym publicystą, w ramach której miałem przemawiać o tym serialu z pozycji konserwatywnych. Ograniczyłem się do tłumaczenia, że nie wszystko da się łatwo zaszufladkować.
Mam oczywiście drobne zastrzeżenia wobec filmu. Skoro już postawiono na spokojny „realizm”, zbyt często o losie bohaterów przesądziły nazbyt cudowne przypadki. Mam też wątpliwość bardziej zasadniczą. W paru momentach zrezygnowałbym ze zbędnej drastyczności. Rozumiem, że serial ma nam uświadomić także bezmiar obrzydliwości, na jaką skazani są bohaterowie. Ale od pewnej chwili już doskonale, z naddatkiem, to wiemy. Można było kilka scen potraktować bardziej dyskretnie pozostawiając więcej naszej wyobraźni.
Przy tych krytycznych, w sumie pobocznych, uwagach serial oceniam wysoko. Rozumiem, że ci co gardzą, albo nie ufają podobnej tematyce, zdania nie zmienią. Ale gwarantuję, że jeśli ktoś wyzbędzie się uprzedzeń, będzie miał o czym pomyśleć, a równocześnie ulegnie logice dramatycznej fabuły. I zacznie się losami bohaterów, zwykłych Amerykanów, w tej wymyślonej sytuacji najzwyczajniej w świecie emocjonować.
Piotr Zaremba
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/249026-zaremba-polecam-trzeci-sezon-zywych-trupow-wbrew-tytulowi-to-nieglupie-kino
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.