ZAREMBA: Bronię CZASU HONORU, choć czasem zgrzytam zębami

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź

Pamiętacie Państwo dowcip o idealnie mieszanych uczuciach? To wtedy jak twoja teściowa spada w twoim nowym samochodzie w przepaść. Porównanie to trochę niestosowne, ale coś podobnego doznaję oglądając najnowsze serie „Czasu Honoru”. Wczoraj pokazano nam pierwszy odcinek szóstego już sezonu.

To ja propagowałem kiedyś uznanie dla tego serialu. Na mój felieton w Rzepie wiele osób reagowało niedowierzaniem: czy w obecnej publicznej telewizji możliwy jest serial, który pokazuje „po bożemu” wojnę i niemiecką okupację – bez fabularnych ekstrawagancji i nade wszystko z sympatią do Polaków? Odpowiadałem, że właśnie go oglądamy.

Dla tych jego zalet byłem w stanie wybaczyć wiele. Tłumaczyłem film, gdy podnoszono, że cichociemni wysłani do Polski nie zaczynali od krążenia po Warszawie w poszukiwaniu krewnych i znajomych, bo to sprzeczne z regułą konspiracji. Że nie wysyłano by w jednej ekipie ojca i dwóch synów. Przypominałem o regułach efektownego filmu akcji. Podobnie reagowałem na inne zarzuty: że głównym postaciom za łatwo wszystko się udaje, że grają tych bohaterów ładni, ale niekoniecznie najbardziej charyzmatyczni aktorzy itd.

Paradoksalnie serie dotyczące czasów powojennych odbieram jeszcze bardziej sceptycznie. Paradoksalnie, bo jestem wielkim amatorem legendy żołnierzy wyklętych i chciałbym aby ktoś ją przybliżył jak najmocniej masowej widowni. Aby historia pierwszych lat po wojnie nie została utrwalona, mówiąc symbolicznie, przez pryzmat intelektualnych i moralnych „cierpień” pokolenia Baumanów.

Adam Leszczyński, recenzent „Wyborczej”, napisał o pięknej bajce. Mnie inaczej niż jemu zupełnie nie przeszkadza fakt, że za bohaterów obrano tych, co nie mieli wątpliwości, że trzeba dalej walczyć. Należało im się. „Popiół i diament” Wajdy, skądinąd wychodzący poza schemat czysto propagandowy, umieścił umierającego Maćka Chełmickiego na śmietniku, a kazał się pochylać nad starym komunistą Szczuką.

Mnie w tym filmie brakuje czegoś innego: znoju, beznadziejności, cierpienia. Tym razem jest jeszcze bardziej „za łatwo” niż w odcinkach wojennych. Poprzednia seria kończyła się efektownym porwaniem z teatru sowieckiego pułkownika. Takich akcji w Warszawie w roku 1945 nie było i nie przemawia tu przeze mnie historyczny puryzm każący się czepiać detali. Po prostu to podziemie było dużo słabsze, dużo bardziej zaszczute, kto pokazuje coś innego, zmienia bieg historii. Ta sekwencja przypominała finał „Bękartów wojny”, kiedy Żydzi zabijają w paryskim kinie Hitlera w roku 1944. Tyle że Tarantino tak otwarcie fałszując historię od razu wziął wszystko w nawias. Tu młodsi widzowie mogą odebrać podobne wątki jako historyczną prawdę.

Pierwszy odcinek nowej serii dokonał trochę rutynowego przeglądu losów bohaterów, ale można odnieść wrażenie, że autorzy pójdą podobną drogą. Beznadziejność sytuacji leśnego oddziału przypomina trochę wakacje: ani scena z chłopem odmawiającym prowiantu, ani wędrówki Władka Konarskiego (granego przez Jana Wieczorkowskiego) z lasu do Warszawy (znowu na spotkanie z rodziną) nie mają w sobie dramatyzmu. Ja rozumiem, że ciężko taki ostateczny historyczny dramatyzm pogodzić z regułami kina akcji. Ale to dziś niestety dla wielu główne źródło wiedzy o historii.

Ta historia wyglądała inaczej także z innego powodu. Rok 1946 to czas w którym komuniści stosują nie tylko terror, ale przebierają się na chwilę za „ludowych demokratów”. Posługują się więc trochę innym językiem niż ci filmowi na czele z demoniczną wiceminister bezpieczeństwa graną przez Magdaleną Cielecką. I znowu: kto tego nie wie, nie zrozumie perfidii operacji „zdobycie władzy”. I dylematów ludzi wabionych nie tylko perspektywą normalnego życia zawodowego czy rodzinnego. To zresztą skądinąd także czas krótkiego eksperymentu z PSL Mikołajczyka, zwalczanego bezlitośnie, ale komplikującego dodatkowo pytanie: ujawniać się, czy trwać w lasach. W tym filmie o Mikołajczyku nie ma nawet wzmianki. Dlaczego?

Brakuje mi też trochę komplikacji na poziomie ludzkich wyborów, wcale nie dlatego, że bym chciał dowartościowania tych, co się opowiadali po stronie nowej władzy. Po prostu doznajemy wrażenia pewnej monotonii: wszyscy chłopcy są tacy sami, ich kobiety bardziej lgną do normalnego życia, ale i tym dylematom brakuje kolorów. I wszyscy są strasznie dzielni. Nawet teściowa Bronka, grana przez Ewę Wencel, która jeszcze w wojennych odcinkach symbolizowała ostrożność doświadczonej kobiety, teraz jest niezłomna, gdy ma kontakt z ubekami. A przecież po tragedii Powstania wielu łamało się jeszcze bardziej. Miało dość nieustającej apokalipsy.

Trochę to wszystko naiwne i marzę o serialu, który pokazałby panoramę ówczesnych postaw. A zarazem nie jestem w stanie uderzyć w ten serial kamieniem, choć, powtórzę, wojenne odcinki uważam za bardziej dopracowane i sugestywne.

Największe wrażenie zrobił na mnie krótki telewizyjny felieton historyczny po tym odcinku. Młodzi aktorzy, Jakub Wesołowski i Piotr Ligenza, którzy nie czują tamtych klimatów tak świetnie, jak aktorzy grający w filmach wojennych sprzed kilkudziesięciu lat, mówią zarazem do kamery to, czego wtedy się nie mówiło: o losie żołnierzy wyklętych, o komunistycznych represjach. Mówią wprost do najmłodszej widowni. Z tego powodu warto „Czas honoru” popierać, bo przy współczesnym relatywizmie i poplątaniu znaków to jest świadectwo jakiejś niezwykłej czystości intencji. Znowu więc zacznę wybaczać „Czasowi honoru”, choć zęby czasem zazgrzytają.

Piotr Zaremba

-----------------------------------------------

Pasjonujesz się historią? Koniecznie zajrzyj na wSklepiku.pl!

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych