Widać, że De Niro, Sarandon, Williams i Keaton grają tu wyłącznie dla własnej zabawy. Szkoda, że widz rzadko ma szanse jej doświadczyć. Czegoż tu nie mamy? Drwiny z zacofanych katoli, slapstickowe turlanie się po podłodze i banały wypowiadane z poważną miną. Naprawdę wolę już filmy z Adamem Sandlerem. Przynajmniej wiem czego się spodziewać.
Pomysł na komedię: liberalna, ba libertyńska amerykańska rodzinka wydaje za żonę adoptowanego przez siebie chłopaka. Rodzinka jest bardzo postępowa. W pierwszej scenie filmu widzimy jak stary libertyn Don ( Robert de Niro) próbuje uprawiać na stole seks oralny ze swoją partnerką BeBe ( Susan Sarandon). Przyłapuje ich była żona Dona, Ellie ( Diane Keaton),która przyjeżdża na ślub ich adoptowanego syna Alejandro. Cała trójka nic sobie z wpadki nie robi. Na weselu ma się też zjawić nie tylko dwójka rodzonych dzieci Dona i Ellie- 30 letni prawiczek Jared i jego skłócona z rodzicami siostra Lyla. Rodzina nie jest zbyt religijna i korzysta z usług leczącego się z alkoholizmu zabawnego ( ale koniecznie lekko rasistowskiego) księdza katolickiego Ojca Moinghana ( Robin Williams) jedynie z przyzwyczajenia. Jednak na ślub ma przyjechać biologiczna matka Alejandro, Madonna (Patricia Rea). Kobieta jest żywcem wyjęta z brazylijskiej telenoweli. To głęboko wierząca ( patrz: zacofana) katoliczka, która z marską miną ocenia swoimi katolickimi oczami rozbestwionych moralnie Amerykanów. Don i Elie muszą więc udawać stare, dobre małżeństwo, które odpowiednio wychował przybranego syna. Zabawne? Trudno nie przyznać, że pomysł wyjściowy ma w sobie spory potencjał komediowy.
Twórcy mieli dwie możliwości jak pociągnąć akcję filmu. Mogli albo zrobić z tego zwariowaną, slapstickową komedią z Benem Affleckiem czy Adamem Sandlerem w głównej roli, podbudować ją niepoprawnymi politycznymi żartami i oddać w ręce Setha MacFarlane’a , albo za pomocą subtelnego poczucia humoru opowiedzieć o problemach współczesnych Amerykanów w stylu Alberta Brooksa ( „Spanglish”, „Lepiej być nie może”) bądź „Poradnika pozytywnego myślenia”. Co zrobił zaś twórca „Wielkie wesela”?
Pomysł na spieprzenie komedii: Zbudować film z zabawnych elementów wyciągniętych z hitowych filmów i posklejać je bez ładu i kładu w nadziei, że widzowie są wyjęci z teorii inżyniera Mamonia. Napisać proste, niespójne, papierowe postacie i namówić gwiazdy zbliżające się do jesieni życia by przypomnieli sobie na planie filmowym stare dobre lata. Tak wygląda bowiem film, który jest połączeniem „Mojego wielkiego, greckiego wesela”, „Lepiej późno niż później”, „Poznaj mojego tatę” i kilku innych znanych blockbusterowych rozśmieszaczy. To nie jest fundamentalny zarzut do filmu. Wielu twórców dowiodło, że z ogranych klisz można ulepić coś nowego, świeżego i przyjemnego. Justin Zackham najprawdopodobniej miał taki zamiar. Kilka lat temu zrealizował on wzruszający film o umierających na raka mężczyznach ( Jack Nicholson i Morgan Freeman), którzy postanawiają ostatnie tygodnie życia spędzić na robieniu szalonych rzeczy. Zackham wie więc jak opowiadać o poważnych rzeczach w sposób lekki. „Wielkie wesele” wymknęło mu się jednak z rąk. Postacie są fatalnie napisane, a ich zachowania niekonsekwentne. Film zaś wygląda jakby był cięty przez allenowskiego Vala Waxmana z „Koniec z Hollywood”. Aktorzy zachowują się jak w komunie anarchistów. Robią na ekranie co im się podoba i na dodatek doskonale się chyba w tym czują.
De Niro jako stary satyr Don nawet nie udaje, że się stara ( swoją drogą ten geniusz nie musi się starać by być najjaśniejszym punktem nawet totalnej chały) nakreślić głębie swojej postaci. Susan Sarandon ani nie jest odstawioną na boczny tor kochanką, ani kobietą wampem walczącą o swoją pozycję. Diane Keaton natomiast parodiuje swój wizerunek z „Lepiej późno niż później” będąc kimś pomiędzy infantylną Annie Hall, a Sybil z „Rodzinnego domu wariatów”, zaś Robin Williams ( genialny komik) gra księdza jakby występował w najgorszym skeczu z „Saturday Night Live”. Młodsi aktorzy muszą grać role zbudowane z klisz tak grubych, że nawet z pozoru mało znaczące sceny każą nam ich porównywać do gwiazd z innych filmów.
Pisałem przy okazji recenzji „Pamiętnika pozytywnego myślenia”, iż mam nadzieję, że Robert de Niro zdrabniający w ostatnich latach swoją legendę z przeciętnych albo nawet fatalnych filmach, zmieni się po błyskotliwym obrazie Davida O. Russela, za który otrzymał pierwszą od 22 lat nominację do Oscara. „Wielkie wesele” pokazuje, że legendy Hollywood postanowiły wykorzystać ostatnie lata na zabawę, którą jedynie oni sami rozumieją. Szkoda. Jest jednak jeden pozytyw „Wielkiego Wesela”. Coraz mocniej doceniam Adama Sandlera i Bena Stillera. Po nich przynajmniej wiem czego się spodziewać i nie wychodzę z kina oszukany.
Łukasz Adamski
„Wielkie wesele”, USA 2013, reż: Justin Zackman. Wyst: Robert de Niro, Diane Keaton, Robin Williams, Susan Sarandon.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/248592-wielkie-wesele-z-katolem-czyli-wielkie-ksero-cudzych-pomyslow-nasza-recenzja
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.