ZAREMBA recenzuje w SIECI nową powieść STEPHENA KINGA

Każdy zna Stephena Kinga, nawet jeśli nie czytał żadnej jego książki. Skąd? Z rozlicznych adaptacji filmowych, czasem tak słynnych jak „Carrie” Briana De Palmy, „Lśnienie” Stanleya Kubricka, „Christine” Johna Carpentera i wielu innych. Ci, co lubią dawnego Kinga, tego z lat 70. i 80., znają jego niezawodną receptę na strach.

Wolno rozwijająca się akcja, zachowująca początkowo formę historii społeczno-obyczajowej, i nagłe uderzenie grozy. W postaci ingerencji świata nadprzyrodzonego, choć nie zawsze – rzadziej zagrożeniem są „tylko” bardzo straszni ludzie. Nieomal wszystkie z jego kilkudziesięciu powieści rozgrywały się w jego rodzinnym stanie Maine. Dawny King to portrecista Ameryki częściej prowincjonalnej niż wielkomiejskiej, sam wykładał w swojej teoretycznej książce „Dance macabre”, że tam lęk smakuje pełniej niż w wielkiej metropolii.

I jednak autor wyrazistych morałów, związanych z jego pasjami społecznymi. Źródłem opresji bywają u niego uprzedzenia rasowe, fanatyzm, przemoc silniejszych wobec słabszych. Stał się jednym z najbardziej kasowych autorów świata o ukochanym przez wielu, bardzo przystępnym stylu. Ale masowa produkcja zaczęła go gubić. Kolejne powieści zanadto przypominały poprzednie – miasteczko w „Stukostrachach” zbytnio kojarzyło się z prowincją z „Miasteczka Salem”, monstrualnie gruba powieść „Pod kopułą” to kolejny portret miasteczka, całkiem takiego jak w „Sklepiku z marzeniami” itd. Zaczęły się powtarzać te same grepsy i postaci. Wielowątkowość przestała być zaletą, stała się grzechem przegadania.

Na dokładkę King uwierzył w misję edukowania Amerykanów, stając się mentorem zbyt dosłownym i przemądrzałym. Chyba z pięć jego powieści i kilka opowiadań to bardzo podobne feministyczne manifesty z powtarzającym się wątkiem krzywdy i wyzysku kobiet. Ile można, chciałoby się powiedzieć. Ale każda kolejna książka jest w przypadku tego autora niezawodną gwarancją tłumu czytelników. W efekcie mógł być, jaki tylko chciał. Nie tylko pouczać, ale wręcz nudzić. Ludzie i tak czytali.

Tym przyjemniejsza jest ostatnia niespodzianka. „Joyland” rozgrywa się w Północnej Karolinie na amerykańskim Południu, choć główny bohater, student zatrudniony w wesołym miasteczku, pochodzi jednak z Maine. Co ważniejsze, dzieje się w ciągu kilku miesięcy roku 1973 – to czasy młodości samego Kinga. Ta wyprawa do własnej przeszłości jest zaskakująco ożywcza i świeża, prawie wolna od ideologicznych hopli. No i ciekawa, bo nieuleczalny postępowiec zaczyna upatrywać w dawnych czasach nie samych tylko przejawów zacofania i uprzedzeń. Także pewne cnoty: większą prostolinijność, pracowitość, siłę zawodowego etosu. Etosu szczególnego środowiska, pracowników wesołych miasteczek, samych siebie nazywających kuglarzami. Horror w lunaparku – to już było. Ale zbiorowego portretu jego personelu – w tych realiach jeszcze nie. Ten wątek zapatrzenia w przeszłość pojawił się już w jednej z ostatnich powieści Kinga, „Dallas 63”. Tam bohater próbujący zapobiec zabójstwu Kennedy- ’ego, dzięki zdolności podróżowania w czasie, odkrywał, że przełom lat 50. i 60. to nie jeden wielki koszmar, choć kontrkultura jest najwyżej w boskich planach.

„Joyland” to skądinąd prostsza historia, sentymentalna wyprawa do rzeczywistości, której wiele brakowało, właśnie poza prostotą. Można ją przypisać wyłącznie tęsknocie za krajem dzieciństwa (my potrafimy tak pokochać nawet i PRL). A można też docenić potęgę refleksji. Co do fabuły, jest ona bardziej kryminałem niż horrorem, wątki nadprzyrodzone majaczą w tle, można by rzec: wspomagają zasadnicze zdarzenia, choć w ostateczności ważą na finale. Znajdziemy tam kilka znajomych motywów Kinga, choćby jasnowidzącego dziecka, lecz nie odczujemy znużenia. To sympatyczna opowieść o konieczności przyzwoitego życia, o szukaniu przyjaźni. Z charakterystycznym dla Stephena Kinga rysem hippisowskim, ale nie natrętnym, skoro np. pracodawca, zwykle w jego powieściach antypatyczny, okazuje się tu człowiekiem mądrym, ba, nauczycielem życia. Już 66-letni pisarz pozostał po trosze socjalistą, jednak konserwatystą bywa także. Akurat dla twórcy literatury maksymy prof. Leszka Kołakowskiego potrafią być przydatne.

Piotra Zaremba ("Sieci")

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych