Kanye West chciałby się równać z Michaelem Jacksonem. Jeżeli chodzi o rozmach, ekscentryzm i zdolność wywoływania histerii w mediach, to właściwie już może. Ale utwory? Nie żartujmy.
Tak naprawdę mamy dwóch Westów. Ten pierwszy wykazał się niesamowitą ręką do tworzenia wdzięcznych hip-hopowych kolaży w oparciu o spuściznę czarnej muzyki rozrywkowej. W 2004 r. wszedł z impetem przebojowym „College Dropout”, by ostatecznie skończyć z dawną koncepcją na „Graduation”. Potem było już za dużo pieniędzy, za mało miłości i mizdrzenie się do białego, alternatywnego odbiorcy. Drugi Kanye najpierw kusił go emocjonalnymi, niemrawymi, popowo- elektronicznymi szkicami na „808s & Heartbreak”, a potem w końcu kupił barokowo rozdętym „My Beautiful Dark Twisted Fantasy”. Tym razem artysta chce rewolucji.
Obcowanie z „Yeezusem” przypomina próbę słuchania muzyki na jednym z tych kieszonkowych odtwarzaczy, który właśnie uległ uszkodzeniu i puszcza losowo wybrane strzępki kompozycji, niezależne od tego, kiedy powstały, gdzie powstały i do jakiego zalicza się je gatunku. Brzmienie potrafi być klubowe i przemysłowo hurgoczące jednocześnie, funkcjonujące gdzieś na styku kwaśnego house’u z Chicago końca lat 80. oraz brytyjskich rave’ów z początku dekady następnej. Proszę się jednak nie dziwić, gdy minimalistyczną kompozycję zamknie długi fragment wzięty wprost z węgierskiego rocka z 1970 r. Takich cudów jest tu więcej – od chwili, gdy Nina Simone poruszyła amerykańskie sumienia ciężkim i gorzkim „Strange Fruit” do momentu, w którym dancehallowy artysta Beenie Man zaprezentował na Jamajce swoje „Memories”, minęło 30 lat. West wykonuje ten skok w kilka minut. „Yeezus” z definicji błyskawicznie zmienia oblicza i intensywnie żongluje inspiracjami. Z każdym przesłuchaniem fascynuje niestety coraz mniej.
Najsłabsze są wersy – od opętańczych jęków, po ekstatyczne pokrzykiwania, na zblazowanych rymowankach kończąc. Bufonada idzie w parze z niewiedzą, a intertekstualizm – lepienie tego, co cytowane, z własnym – wypada nienaturalnie, by nie powiedzieć: pokracznie. Cóż, dobrym raperem Kanye nie był nigdy, co wynagradzał zwykle nieprawdopodobnym instynktem producenckim. Tego na szczęście się nie traci. Po raz kolejny generał bitu skoordynował więc armię współpracowników od Daft Punk po Ricka Rubina i sprowadził do wspólnego mianownika wszystkie pozornie niedodawalne ułamki.
„Yeezus” irytuje, bywa w złym guście, jednak miana wizji autorskiej i innej niż wszystko odmówić mu nie można. Magazyn „Complex” zdążył już nazwać Westa najwybitniejszym artystą XXI w. To zakrawa na żart. Natomiast z tezą, że jego najnowsze dzieło to idealne świadectwo dzisiejszych czasów, można by się zgodzić. Tyle że to czasy nadmiaru bodźców i niedomiaru refleksji, era podpuchy, ironii i prowokacji posuniętej tak daleko, iż nie sposób odróżnić jej od rzeczywistości. Lata, kiedy potrzeba gigantycznej chmury, by uzyskać trochę deszczu.
Marcin Flint ( Sieci)
Kanye West „Yeezus” Universal
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/248544-yeezus-czyli-inwazja-barbarzyncy-recenzja-plyty-kanye-westa
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.