Dziś odbył się pogrzeb JAMESA GANDOLFINIEGO. Sylwetka genialnego aktora

screenshot z YouTube
screenshot z YouTube

Na pogrzebie zmarłego tydzień temu w Rzymie Jamesa Gangolfiniego zajawili się nie tylko członkowie obsady Rodziny Soprano, ale również wielu znanych aktorów z Hollywood. We Mszy św. W katedrze w Nowym Jorku zasiadło 1.500 ludzi, którzy przyszły oddać ostatni hołd wielkiemu aktorów. Celeromonia była zamknięta dla kamer. HBO, która blisko współpracowała z Gandolfinim nie tylko przy „Rodzinie Soprano” zarejestrowała uroczystość tylko dla rodziny. Wczoraj zgasły na chwilę światła na Broadwayu, gdzie Gandoflini stworzył kilka przepięknych ról. Przypominamy tekst o Jamesie Gandolfinim z tygodnika Sieci.

„James był geniuszem. Każdy, kto widział go w najmniejszej nawet roli, mógłby to potwierdzić. Był jednym z największych aktorów naszych czasów” - powiedział twórca „Rodziny Soprano” David Chase. Filmowiec nie mylił się.

To była dla świata filmu szokująca wiadomość. Udający się na festiwal filmowy w Taorminie na Sycylii James Gandolfini umarł w Rzymie na zawał serca. Organizatorzy festiwalu zamiast nagrody, którą miał dostać 22 czerwca poświęcili imprezę jego pamięci. Aktor symbolicznie wrócił do kraju swoich przodków, który był nieodłączną częścią osobowości nie tylko filmowego Tonego Soprano. Głęboko katolicka rodzina Gandolfieniego nigdy nie odcięła się od swoich korzeni. Oboje jego rodzince urodzili się we Włoszech i jego w domu mówiono nawet na co dzień po włosku. Niewątpliwie ten stan rzeczy wpłynął na osobowość Jima i jego późniejszy filmowy wizerunek. Mimo tego, że kinomanii zapamiętali go jako Tonego Soprano z serialu, który odmienił obliczę telewizji, Gandolfini starał się od początku kariery grać w zróżnicowanym repertuarze, choć całe lata 90-te żmudnie pracował nad pozycją, wcielając się w wiele czarnych charakterów. Mimo tego, że aktor zadebiutował główną rolą we ciepłym „Włoskim filmie” w 1993 roku, to długo musiał czekać by jego nazwisko widniało w centralnym miejscu na posterze filmowym. W „Północy w ogrodzie dobra i zła” Clinta Eastwooda nie został nawet wymieniony w napisach końcowych. Przez lata pojawiał się w drugoplanowych rolach w wielu znanych hollywoodzkich produkcjach takich jak: „W sieci zła”, „Karmazynowy przypływ”, „Dorwać małego”, „8 milimetrów” czy w telewizyjnym remaku „Dwunastu gniewnych ludzi”, gdzie pokazał, że można zagrać lepiej niż jego poprzednik w klasycznym obrazie Lumeta.

W niemal każdym filmie, gdzie grał choćby epizod zostawiał jednak po sobie trwały ślad w głowach widzów. Najlepszym tego dowodem jest to, że kinomani zapamiętali Gandolfiniego z jego epizodycznej roli w przepełnionym największymi gwiazdami lat 90-tych „Prawdziwym Romansie” duetu Tarantino/Scott. Inspirację do roli mafijnego cyngla czerpał z doświadczeń swojego kolego z dawnych lat, który pracował dla mafii, co jest o tyle znamienne, że James przez jakiś czas był managerem klubu nocnego w Nowym Jorku, wzbudzając respekt swoim wyglądem. Nie tylko jednak potężna budowa ciała, która zapewne miał w wpływ na nagłą śmierć zaledwie 51 letniego aktora, wyróżniała go w tych filmach. Jaki był tego powód? Gandolfini nie był pospolitym artystą, który dzięki mafijnemu wyglądowi znalazł się w Hollywood.

Aktor od najwcześniejszych lat grywał na deskach teatru. Już będąc filmową osobowością w 2009 roku dostał nominację do nagrody Tony za Broadwayowską sztukę „God of Carnage”. To Broadway był pierwszym miejscem, gdzie James mógł pokazać swój talent. W 1992 roku zagrał jednego z kumpli Stanleya Kowalskiego w „Tramwaju zwanym pożądaniem”. Wystąpił też w „Na nabrzeżach”. Sukces teatralny spowodował ,że już rok później Gandolfini zagrał w filmie Sidneya Lumeta w „Obcy są wśród nas”. W grudniu 2012 roku w wywiadzie dla The Associated Press mówił, że aktorstwo było dla niego sposobem na pozbycie się gniewu. Widać to było szczególnie mocno w „Rodzinie Soprano”, która stała się dla Gandolfiniego przepustką do wielkiego świata Hollywood.

„Rodzina Soprano” przyniosła mu Złotego Globa oraz trzy statuetki Emmy. Nadawana w latach 1999-2007 produkcja o życiu mafijnej rodziny z New Jersey nie tylko zapoczątkowywała rewolucję w telewizji, ale również wprowadziła wielu znakomitych aktorów do Hollywood. Gandolfini na zawsze został już przypisany do wizerunku wielkiego, brutalnego gangstera, który ma w sobie jednak cząsteczki dobra. Stworzył on złożoną postać cierpiącego na depresję faceta, który musi nie tylko być nieformalną głową mafijnej rodziny z New Jersey, ale również pozostać ojcem dorastających dzieci. Sukces tej przełomowej produkcji nie opierał się tylko na oryginalnym scenariuszu, który był często określany jako soap opera w świecie „Ojca chrzestnego” albo „Chłopców z ferajny”. Mimo całej masy oryginalnych postaci, to Gandolfini ciągnął serial na swoich wielkich barach. „W tych smutnych oczach było wiele geniuszu. Mówiłem mu nieraz, że jest jak Mozart”- wspominał po śmierci aktora twórca serialu David Chase. Po sukcesie „Rodziny Soprano” Gandolfini nie zamierzał odcinać kuponów od sławy. Mimo tego, że zagrał kilku twardzieli, to za każdym razem igrał ze swoim wizerunkiem. W napuszonej i infantylnej alterglobalistycznej opowiastce o gangsterach ( „Zabić jak to łatwo powiedzieć”) wcielił się z zapijaczonego i połamanego przez życie płatnego mordercę. Jego przewrotna rola była najjaśniejszym punktem reklamowanego jako nowe „Pulp Ficion”, przereklamowanego filmu. Podobnie znakomicie wypadł w „The Mexican”, gdzie jako zmagający się z homoseksualizmem porywacz spuścił powietrze z przepełnionej celebrytyzmem Brada Pitta i Julii Roberts sensacyjnej komedii Gora Verbińskiego.

Nie zawsze udawało mu się trafiać w role. Żenująco wypadł występ w „Przetrwać święta”, po którym to filmie na zasłużony odpoczynek udał się Ben Affleck by powrócić niedawno jako oscarowy reżyser. Kilka filmów z ostatnich 15 lat pewnie fani aktora woleliby zapomnieć. Jednak delikatna próba wyrwania się sopranowskiej twarzy przyniosła mu bardzo wiele sukcesów. W jednym z ostatnich wywiadów Gandolfini mówił, że i tak wiek nie pozwala mu na ciągłe „bieganie, skakanie i zabijanie”. Może nie tyle wiek ( Clint Eastwood mając grubo ponad 60 lat tłukł jeszcze czarne charaktery ), ile przepracowanie ( sposobem na zmęczenie Jamesa było wypicie kilku filiżanek kawy na raz i wsadzanie sobie do buta kamienia) i tusza zmuszały go do zmiany trybu pracy. Nie przez przypadek zrezygnował z roli Ernesta Hemmingwaya w produkowanym przez siebie filmie HBO, którą w końcu zagrał Clive Owen. W pewnym momencie Gandolfini ograniczał swoje występy do ról „bossów” w mundurach ( „Wróg numer jeden”) albo garniturach ( „Miasto strachu”).

Jak przystało jednak na aktora broadwayowskiego nie zrezygnował z poszukiwania nowych dróg by „zabić swoją złość”. Do legendy kina przejdą jego występy w arcydziełku braci Coen ( „Człowiek, którego nie było”), gdzie wcielił się w kochanka żony głównego bohatera czy zupełnie zaskakująca rola umierającego na raka płuc „ordinary man” z amerykańskich przedmieść w zdumiewającym musicalu Johna Turturro ( „Romance i Cigarretes” ). Jeżeli ktoś miał jednak wątpliwości dotyczące talentu Gandolfiniego musiał je rozwiać po jego występie w „Witamy u Raileyów” , gdzie stworzył wzruszający obraz faceta, który zmaga się z rodzinnymi problemami. Skromny film jest perfekcyjnie zrealizowanym studium rodzicielstwa. To również przenikliwy obraz pokazujący zmaganie się ludzi z największą tragedią jaka może ich spotkać. Warto obejrzeć ten film zaraz po jakimkolwiek odcinku „Rodziny Soprano”. Da to więcej niż elaborat o aktorstwie Gandolfiniego. „Witamy u Raileyów” może być wręcz wizytówką talentu człowieka kojarzonego z brutalnymi macho.

Gandolfini nie przypominał kameleonów ekranu Roberta De Niro, Christiana Bale’a czy Philipa Seymoura Hofmana. Gandolfini pozostał do swojej przedwczesnej śmierci Gandolfinim. To był jeden z aktorów, którego geniusz objawiał się w mimice, ruchach ciała, oddechu. Był charakterystycznym odtwórcą podobnych do siebie ról. I może za to właśnie go tak wielu kochało. Jako fan jego uważam, że ten facet miał po prostu niebywałą charyzmę, trudny do zdefiniowania włoski czar i wrodzony, shrekowy urok. Zresztą „Jim wielkolud” zawsze przypominał mi zielonego ulubieńca dzieci. Może to jest jedno ze źródeł jego sukcesu? Nie każdy potrafiłby tak mistrzowsko sportretować drania jakim był Tony Soprano. Drania, którego pokochały miliony.

Łukasz Adamski

Autor

Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych