QUEENS OF THE STONE AGE z nową płytą. NASZA RECENZJA

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
Okładka płyty Like Clockwork
Okładka płyty Like Clockwork

Nareszcie jest! Po sześciu latach milczenia powraca, według wielu, najważniejsza i najlepsza grupa rockowa naszych czasów – amerykańskie Queens Of The Stone Age! Przerwę pomiędzy „Era Vulgaris” i „…Like Clockwork” wypełniły liderowi formacji, Joshua Homme’owi projekty poboczne (jak np. Them Crooked Vultures z udziałem Dave’a Grohla i Johna Paula Jonesa), liczne występy gościnne, czy praca w charakterze producenta (lp „Humbug” Arctic Monkeys). Co ważniejsze, w 2010 r. Homme otarł się o śmierć w wyniku komplikacji po zabiegu chirurgicznym kolana, co miało mocny wpływ na zawartość nowego krążka. I to słychać – płyta jest mroczna, delikatniejsza i zarazem dojrzalsza od pozostałych dzieł grupy.

Queens Of The Stone Age wyróżnia kilka istotnych rzeczy. Pierwsza dotyczy samego składu. Bo QOTSA to właściwie Joshua Homme. Grupa nigdy nie miała stałego line-upu przez dłuższy czas, częste przetasowania muzyków to u nich norma. Jedynym filarem od początku pozostaje Homme, a najdłuższy stażem jest drugi gitarzysta Tory Van Leeuween. Równie długo mógłby być perkusista Joey Castillo, ale nowe nagrania rejestrował już nowy człowiek w ekipie – Jon Theodore. Współzałożyciel QOTSA - Nick Oliveri został wyrzucony z kapeli w 2004 roku. Druga charakterystyczna rzecz dotyczy stylu, który nie jest tak otwarty na słuchacza, jak twórczość Queen czy U2, ale ciągle zachowuje przebojowość i natychmiastową rozpoznawalność.

Nie inaczej ma się rzecz z najnowszym dziełem zespołu - „…Like Clockwork”. Ktoś napisał, ze nawet gdyby było to najsłabsze dzieło w ich dorobku, to i tak należałby zaliczyć je do pierwszej trójki płyt roku. To prawda. Daleki od dywagacji, czy jest to jeden z najlepszych, czy najgorszych artystycznych lotów zespołu, przyznaję jedynie, że przemawia on do mnie bardziej, niż „Era Vulgaris”. Stanowi swoiste tour de force przez całą karierę kapeli z naciskiem na ostatnie dokonania. W sensie muzycznym nie słyszymy tu co prawda nic nowego, ale Homme już swoje zrobił, teraz potwierdza „tylko” swój status klasyka rocka.

Na „…Like Clockwork” są więc momenty („My God Is The Sun”, „Smooth Sailing”), które przypominają złożoną robotykę poprzedniczki. Chwytliwy, taneczny „I Sat By The Ocean” mógłby z kolei trafić na „Lullabies To Paralyze”, a zniewalające, ponownie bujające „If I Had a Tail” ma konsystencję „Songs For a Deaf”. Ponadto Josh Homme otwiera przed nami swoją duszę w zaskakujących, opartych na fortepianie „The Vampyre Of The Time And Memory” i tytułowym, jakże delikatnie zaśpiewanym „Like Clockwork”. Tak dużego udziału klawiszy nie było na żadnym dotychczasowym krążku grupy, bo użyto ich jeszcze zarówno w „Kalopsii”, jak i fantastycznie się rozwijającym „Fairweather Friends” z gościnnym udziałem Marka Lanegana. Kulminacyjny moment płyty to z pewnością niesamowity singiel „I Appear Missing” (kto nie widział nowych, oryginalnych teledysków, radzę obejrzeć) z pomnikowymi fragmentami tekstu typu: ”It’s only falling in love because you hit the ground”.

Elton John powiedział, że „… Like Clockwork” to najlepszy album świata od 5 czy 6 lat, czyli w sumie od poprzedniej „Era Vulgaris”. I rzeczywiście - wydaje się, jakby Queens Of The Stone Age grało i tworzyło we własnej, niedoścignionej dla pozostałych lidze, choć pojawia się sporo wartościowej muzyki. Weźmy choćby ten rok, który, jak dla mnie jest absolutnie wyjątkowy dla muzyki. Jako chyba jedyni w Polsce pisaliśmy m.in. o fascynujących debiutach Savages czy Daughter, wybornym, blues-rockowym powrocie na scenę po dwóch dekadach milczenia Toma Keifera, a także o nowej płycie The Veils, Black Rebel Motorcycle Club, o Black Sabbath czy Deep Purple nie wspominając.

Moim zdaniem tylko zupełnie u nas niezauważona, pełna młodzieńczej pasji buchającej z niesamowitych piosenek płyta Keifera „The Way Life Goes” i majestatyczne, piękne i posępne arcydzieło BRMC „Specter At The Feast” mogą równać się z „…Like Clockwork”. Zjawisko tworzenia, poza kilkoma wyjątkami, na orbicie dalekiej od poziomu przeciętnych śmiertelników można było już zaobserwować w czasach apogeum gigantów muzyki, ale w przeciwieństwie do nich Joshua Homme i spółka nie obniżają po paru latach świetności poziomu! Nawet jeśli odbywa się to kosztem tak długich przerw wydawniczych, najważniejszym pozostaje fakt, że warto było czekać.

Andrzej Ciochoń

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Autor

Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych