BLACK SABBATH Szczęśliwa trzynastka NASZA RECENZJA

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
materiały prasowe
materiały prasowe

Black Sabbath. Zespół nie zagrał na niej zupełnie nic, choćby pół dźwięku, którego nie znalibyśmy z jego klasycznych krążków z lat 70. Ale że przez cztery ostatnie dekady muzyczna ruletka obracała się tak specyficznie, jak się obracała, „13” okazuje się albumem całkiem świeżym i na czasie.

Osobiście patrzę na takie powroty z przymrużeniem oka. Jeśli ktoś nie chce ze sobą grać przez trzydzieści pięć lat, to znaczy, że po prostu nie chce. A jeśli mu się nagle zachciewa, to wypada węszyć w tym albo początki alzheimera samych zainteresowanych, albo sprawną menedżerską robotę kogoś, kto postanowił wycisnąć jeszcze trochę pieniędzy z wiekowych już muzyków. I nie jest to ta sama bajka, co w przypadku Gila Scotta- -Herona czy Bobby’ego Womacka, których wydobywa się na starość z niebytu i pozwala im zaistnieć na nowo – w ich przypadku z doskonałym efektem.

Black Sabbath w zasadzie cały czas istnieli, i to zarówno całkiem dosłownie – w różnych składach i konfiguracjach przez większość tego czasu nagrywali i koncertowali – jak i nieco mniej dosłownie – lata pokazały, że to właśnie oni byli bodaj najbardziej inspirującym z klasyków czasów hipisowskich, idąc tak naprawdę ramię w ramię z Jimim Hendriksem. Pomijając już posabbathowską karierę Ozzy’ego Osbourne’a – wielkiej gwiazdy pop (tak jednak trzeba to nazwać), której status dobrze oddają wspomnienia innej legendy, Lemmy’ego z Motörhead: „Na trzech kawałkach napisanych dla Ozzy’ego zarobiłem więcej niż przez całą swoją karierę”. Gnany takimi myślami wracałem z „13” do domu – ciekawy, ale nastawiony raczej na „nie”. Odpaliłem płytę i jakieś trzy papierosy później zrobiłem to ponownie – ostatecznie nikotynowo-sabbathowska rundka przeciągnęła mi się do nocy. Na płycie nie ma nic, poza kliszami z wczesnych albumów, wymieszanymi może tylko przez Ricka Rubina w innych proporcjach. „Zeitgeist” to nic więcej niż echo „Electric Funeral”, a „Age of Reason” odbija się czkawką po „Children of the Grave”… itd.

A jednak wszystko tu nie tylko gra jak trzeba – jeszcze wcale nie wydaje się przesadnie archaiczne. Tony Iommi gra o niebo lepiej niż przed laty, Geezer to wciąż gejzer potężnego basu, a Brad Wilk z Rage Against The Machine i Audioslave – facet urodzony, kiedy Black Sabbath powstawało – dodaje całości nieco funkowej lekkości. Nawet najsłabszy w tym zestawie Ozzy jakoś daje radę. Jest szorstko, surowo, ciężko i jeśli nawet wszystko to przewidywalne, to trzeba przyznać, że muzycy potrafią jeszcze błysnąć. A mianowicie w „Damaged Soul” – ośmiominutowym, chropowatym kawałku, w którym przypominają sobie, że ich muzyka wyrasta bezpośrednio z bluesa.

I nie chodzi o to, żeby była to płyta wybitna. Rzecz w tym, że na przestrzeni od „Black Sabbath” do „Never Say Die” zespół stworzył odrębną muzyczną rzeczywistość, w której od tamtej pory nieprzerwanie do dziś funkcjonują tysiące innych kapel: metalowych, stonerowych, nawet bluesowych. „13” udowadnia tyle, że ci trzej faceci nadal potrafią być tej rzeczywistości.

Wojciech Lada

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Autor

Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych