Kowboj James Woods kopie zadki krwiopijcom. WAMPIRY Carpentera

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź

To jeden z tych z pozoru przeciętnych filmów, do których tak chętnie wracamy. Co przyciąga w tym niedocenionym horrorze mistrza gatunku Johna Carpentera? Fenomenalnie znerwicowany James Woods i jego monologi. No i oczywiście czysta vendetta, którą łowcy wampirów wymierzają w krwiopijcę Valka. To się po prostu cholernie miło ogląda.

Johna Carpentera żadnemu miłośnikowi horrorów przedstawiać nie trzeba. Jest to autor horrorów, które zmieniły oblicze kina grozy i wykreowały wielką część współczesnej popkultury. Jego „Dark star” z 1973 roku niedługo musiał pracować na miano kultowego. W 1978 roku wyglądający jak hipisowska wersja Alberta Einsteina Carpenter wyreżyserował „Halloween”. Kosztujący zaledwie trzysta tysięcy dolarów film przyniósł 75 milionów dolarów wpływów. Film wypromował gwiazdę Jamie Lee Curtis i doczekał się 7 sequelów. Żaden nie zbliżył się klimatem do pierwowzoru Carpentera. Dopiero remake filmu zrealizowany przez jego fana i wiernego ucznia Roba Zombie może zostać postawiony obok pierwowzoru. Tak jak w przypadku remaku „Martwego zła” postawię kontrowersyjną tezę i oznajmię, że Zombie znacznie ulepszył film z 1978 roku. Carpenter po krótkim epizodzie w telewizji, gdzie zrobił telewizyjny obraz „Elvis” (sic!) zrealizował przyzwoitą „Mgłę” i do dziś podziwiane popcornowi dziełko „Ucieczka z Nowego Jorku” z Kurtem Russelem. Lata 80-te to niestety powolne oddalanie się reżysera od niepowtarzalnego stylu jaki sam stworzył. Po swoim najlepszym, najbardziej przerażającym i klimatycznym filmie w karierze czyli „Coś” z Russelem, Carpenter zbierał coraz słabsze recenzje. Po opartym na książce Stevena Kinga „Christinie” przyszło kilka przeciętnych albo wręcz słabych filmów. Co było tego przyczyną? Część fanów Carpentera uważa, że człowiek orkiestra, który nie tylko reżyseruje swoje filmy, ale pisze też do nich muzykę, nie potrafi odnaleźć się w Hollywood. Możliwe, że to jest powód dlaczego tak żenująco słabe były zarówno „Duchy Marsa” jak i „Oddział”. Mimo przebłysków talentu w takich filmach jak „W paszczy szaleństwa” czy w będącym zarówno sequelem jak i remakem „Ucieczka z Los Angeles” Carpenter od czasu „Coś” zrobił tylko jeden film mogący pretendować do miana kultowego.

„Wampiry” z 1999 roku nie pretendują do wampirycznego kina w stylu „Zagadki nieśmiertelności” Tonego Scotta czy „Uzależnienia” Abla Ferrary, o którym pisałem w tej rubryce kilkanaście dni temu. Film Carpentera nie jest nawet próbą odświeżenia gatunku czy polemiką z Ann Rice. Nie rozumiem więc za bardzo dąsania się krytyków na tani, niezależny i zrealizowany w Meksyku film wielkiego dziecka jakim pozostał Carpenter. Czy naprawdę ktoś mógł się spodziewać traktatu moralnego albo filozoficznego po filmie o łowcach wampirów, opartego na książce Johna Steakleya? Ja z takim założeniem nie siadałem przed ekran telewizora. I dostałem dokładnie tego czego się spodziewałem- krwawą jatkę dla wielbicieli kultury „pulp”.

Film opowiada o koncesjonowanej przez Watykan grupie łowców wampirów, która działa na terenie Stanów Zjednoczonych. Po jednej z akcji likwidacji siedliska wampirów grupa twardzieli pod przywództwem Jacka Crowa ( James Woods) zatrzymuje się w motelu. Chłopcy robią imprezę i wynajmują prostytutki. Jedną z nich jest Katrina ( Sheryl Lee). Nagle w motelu zjawia się niezniszczalny wampir Valek ( Thomas Griffis), który wybija całą grupę. Przeżyć udaje się jedynie Jackowi, jego prawej ręce Montoy ( Daniel Baldwin) i ugryzionej Katrinie. Jack jest zszokowany siłą wampira, który w mgnieniu oka rozprawił się z doświadczonymi łowcami wampirów. Nigdy nie widział takiego „okazu” krwiopijcy. Czy to jeden z “ojców chrzestnych” wampirów z Europy, o których mówią księgi? Jack udaje się do kardynała Alby (Maximilian Schell), który informuje go, że europejska grupa łowców wampirów również została rozbita. Kardynał przydziela Jackowi do pomocy młodego księdza Adam Guiteau (Tim Guinee) , który ma zastąpić zagryzionego przez wampiry duchownego z grupy Jacka. Ten wpada na pomysł jak zwabić wszechmocnego Valka. Katrina zaczyna się powoli przeistaczać w wampirzycę i telepatycznie łączy się ze swoim nemezis. Jack chce by dziewczyna była jego oczami i wabikiem na wampira. Jednocześnie Jack podejrzewa, że za wybudzeniem wampira może stać ktoś z wewnątrz Kościoła.

Tuż po zakończeniu zdjęć do „Ucieczki z Los Angeles” Carpenter chciał porzucić kino. Stwierdził, że nie bawi go już robienie filmów. Dopiero, gdy trafił na projekt „Wampirów” odzyskał młodzieńczy filmowy wigor. „Postanowiłem, że będzie to film o wampirach w konwencji westernu”- mówił reżyser. Można powiedzieć, że udało mu się zrealizować nie tylko westernowy „vampire movie”, ale również wszystko podlał klasycznym slasherem. Nie to jest jednak głównym autem filmu, choć westernowa narracja połączona z klimatyczną muzyką Carpentera na długo po seansie pozostawia przyjemny posmak.

O jakości „Wampirów” decyduje rola Jamesa Woodsa. Znakomity charakterystyczny aktor znany z takich filmów jak „Dawno temu w Ameryce” Sergio Leone, „Salvador” Olivera Stone’a, „Casyno” Martina Scorsese czy „Obywatel Cohn”, gdzie wcielił się w rolę Roya Cohna, przyjął rolę w nietypowym dla siebie filmie bowiem była „czymś innym” – jak sam podkreślał. Woods wie jednak za co pokochała go publika i postanowił spełnić jej wymagania. Jack Crow jest więc jak detektyw John Moss z „Ciężkiej próby” ( tę komedię omówię niebawem w swojej rubryce) czy bohater filmu „Cop”. Woods stworzył specyficzny model bohatera w popkulturze- cyniczny, bezczelny, złośliwy twardziel, który w ostateczności okazuje się być porządnym gościem, który kryje się z rożnych względów za maską mizantropa. Taki jest też Jack Crow. Z jednej strony zachowuje się jak antyklerykał, który uwielbia dokuczać księżom, ale z drugiej wie, iż w imię Jezusa walczy z czystym, piekielnym złem i jest w stanie oddać własne życie w tej walce. Woods ulepił Crowa ze swoich ulubionych aktorskich schematów.

Mieliśmy deal. On zagrał tak jak ja mu kazałem jedną scenę, a za to on mógł kolejną improwizować. Wiele z jego improwizacji wypadło błyskotliwie.

opowiadał reżyser. Podejrzewam, że to właśnie improwizowane monologi Woodsa są tymi, które tak przyciągają do “Wampirów”. John Steakley powiedział, że ekranizacja zawiera większość jego dialogów, ale pomija główny wątek jego książki. Oglądając jednak kilka scen z Woodsem trudno wyobrazić sobie jego kwestie były pisane z myślą o innym aktorze. Z takim kolesiem jak Crow można przejść „dolinę śmierci” i wrócić z niej na krwawą herbatkę u samego Lestata.

Dzięki autorskiej wizji Carpentera dostaliśmy kawał dobrej rozrywki, która na dodatek jest interesująco nakręcona i świetnie zagrana. Niczego więcej nie można oczekiwać po slasherze o wampirach na dzikim zachodzie pod końca XX wieku, który bazuje też na uwielbianym przez kinomanów temacie czystej, bezkompromisowej vendetty. Jeżeli chcecie poważnego traktatu o wampirach, to odsyłam Was do „Uzależnienia”. Jeżeli pragniecie spędzić miło półtorej godziny przed telewizorem i lubicie horrory, to seans z Carpenterem i Woodsem nie może należeć do straconych. Naprawdę nikt z większą gracją nie kopie zadków wrednym krwiopijcom niż James Woods.

Łukasz Adamski

„Wampiry”, USA 1999, reż. John Carpenter, wyst: James Woods, Sheryl Lee, Daniel Baldwin.

Autor

Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych