PRAWOMYŚLNE nie znaczy dobre... Rozważania na marginesie opinii o CRISTIADZIE i OBŁAWIE

Cristiada
Cristiada

Kultura wymyka się topornemu politycznemu podziałowi lewica - prawica. Mimo to, często można spotkać się z oceną dzieła tylko pod kątem przesłania, jakie ze sobą niesie.

W ostatnim czasie nie możemy narzekać na brak obrazów, które niosą ze sobą określoną refleksję - ideową, religijną czy historyczną. Ideologiczny pierwiastek w kulturze - kinie lub muzyce - bardzo elektryzuje polskie społeczeństwo. Najlepszym przykładem jest kiepskie "Pokłosie" Władysława Pasikowskiego, które dzięki fałszywemu przesłaniu mogło liczyć na rozgłos godny prawdziwej superprodukcji (szybko okazało się, że głośne echo nie przeradza się sukces komercyjny).

Co jednak wówczas, gdy obraz z pięknym, doniosłym przesłaniem zawodzi nas pod względem artystycznym? W ostatnim czasie odniosłem wrażenie, że prawicowa część naszych czytelników najchętniej przymknęłaby oko na wszelkie niedoskonałości, byle tylko pochwalić film, który prezentuje bliskie im (a raczej nam) wartości. Tak było choćby w przypadku "Cristiady" Deana Wrighta.

„Vica Cristo Rey!”, czyli „Niech żyje Chrystus Król!” to hasło, które do dziś wzbudza sentyment wśród tych katolików, którzy z niesmakiem patrzą na przejście do defensywy środowisk chrześcijańskich przed demonami współczesności. Dla mnie zawołanie meksykańskich Cristeros (czy jak kto woli – Chrystusowców), które towarzyszyło ich walce w latach 20. XX wieku, ma również osobiste znaczenie. Gdy – jako licealista - poznałem ich heoriczną historię, od razu poczułem obowiązek, aby z jeszcze większym zapałem odwiedzać kościół. A, że niebawem wyszło motu proprio Summorum Pontificum Ojca Świętego Benedykta... Mniejsza z tym - nie czas na osobiste wspomnienia.

Byłem ciekaw ostatecznego efektu, jaki udało się uzyskać twórcom. I przyznam szczerze, że nieco się zawiodłem. Największym minusem filmu jest jego konstrukcja, która nie buduje odpowiedniego napięcia, ale sprawia, że widz już w połowie zaczyna ziewać, natomiast akcja w kulminacyjnym momencie zaczyna się rozmywać. Dialogi wydają się zbyt ugładzone, a wiele dramatycznych momentów może sprawiać wrażenie pokrytych grubą warstwą telewizyjnego lukru. Choć sceny walki robią wrażenie, to jednak olbrzymia strzelanina z małą ilością krwi pewnie wzbudzi uśmiech politowania fanów.

Trzeba jednak uczciwie przyznać, że krytyczne opinie, a raczej totalny brak uwagi zachodniej krytyki (czyżby metoda zamilczania na śmierć?) czy arcynegatywne recenzje polskich dziennikarz były zdecydowanie przesadzone. Przyznanie filmowi najniższej z możliwych ocen w magazynie "Film" dowiodło, że krytycy postanowili porzucić swoje naczelne zadanie na rzecz propagandowej agitki.

A przecież „Cristiada” ma swoje mocne strony. Na pierwszy plan wysuwają się kreacje aktorskie. Nie sposób nie zacząć od wybitnej roli Andy'ego Garcii, który wcielił się w postać Enrique Gorostieta Velarde – dowódcy rebelii. Wrażenie robi również rola innego gwiazdora, a właściwie prawdziwego nestora kina, Petera O'Toola, który zagrał rolę oddanego księdza – o. Christophera, nie kłaniającego się reżimowi prezydenta Callesa. Ciepłe słowa należą się również – pięknej jak zwykle (a może raczej: tak niezwykle) - Evie Longorii. Postać religijnej żony dowódcy rebelii wygląda przekonująco. Podobnie jak Oscar Isaac (w roli szorstkiego, butnego, ale oddanego sprawie Victoriano Ramireza) czy Santiago Celebra (pełen wątpliwości i wyrzutów sumienia ks. Vega) czy młodziutki Mauricio Kuri (filmowy Jose, który ginie – po straszliwych torturach - z rąk oprawców Callesa).

To jednak za mało, aby uznać obraz Wrighta za wybitne dzieło. To raczej całkiem niezła produkcja jak na standardy telewizyjne. Reżyser zrobił mizerny użytek z talentów i zapału, jakie miał w zanadrzu.

Nieco inny problem pojawił się w przypadku "Obławy". Znakomity obraz Marcina Krzyształowicza został skrytykowany przez niektóre środowiska prawicowe za rzekomo negatywny obraz partyzantów. Krytyków poraziło przedstawienie żołnierzy jako leśnych obdartusów nie stroniących od przemocy. Nie pomogły deklaracje reżysera, który zadedykował film swojemu ojcu - żołnierzowi AK, ani same realia historyczne. Owszem, można zarzucić Krzyształowiczowi umiejscowienie losów oddziału w czasie okupacji hitlerowskiej (wizerunek wyniszczonych partyzantów, często bez umundurowania bardziej pasuje do okresu powojennego), ale stadium metamorfozy dumnego rycerza Najjaśniejszej Rzeczpospolitej w zaszczutego człowieka, który musi walczyć nie tylko z wrogiem, ale również z samym sobą jest - czy tego chcemy czy nie - do bólu prawdziwe. Uważny widz zauważy, że kapral Wydra wychodzi z tej próby zwycięsko, ocalając swoje człowieczeństwo. Dla patriotycznych (przynajmniej z deklaracji) delikacików sceny przemocy były jednak przesadzone. Zupełnie tak, jakby grupa facetów, którzy przez lata ukrywają się w lesie, była zastępem ministrantów na których - po każdej eskapadzie - czekają ciepły posiłek przygotowany przez mamusię i kapcie. Zamiast pustych manekinów, Krzyształowicz zaprezentował jednak postacie z krwi i kości i za to należy mu się uznanie.

Historia hisorią, ale twórcę "Obławy" należy pochwalić przede wszystkim za mistrzowską narrację i znakomity, ciężki klimat filmu. Krzyształowiczowi udało się zrobić to, czego zabrakło Wrightowi - stworzenia filmowego pejzażu w którym widz czuje się uczestnikiem wydarzeń i niemal utożsamia się z głównymi postaciami. Czas kolorowych laurek rodem ze starych westernów już dawno minął...

Aleksander Majewski

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych