RECENZJA Rozrywka zamiast rewolucji czy nowa płyta DAFT PUNK

Paryskie roboty na dobre przestały dokazywać. Wzorem Kanye’ego Westa łączą teraz muzyczną archeologię z przepychem bliskim nuworyszom. Z sympatycznymi rezultatami.

Przylepiona w latach 90. łatka wichrzycieli electro wydaje się Francuzów z Daft Punk nie interesować. Robią swój sentymentalny, dopracowany w detalach pop, pozwalając formie kilkukrotnie przerastać treść. W jednej chwili brzmią tak, jakby chcieli cofnąć czas i przenieść się do ery disco. W drugiej – podbijają kosmos z płytą „Oxygène” trzymaną pod skafandrem gdzieś w okolicy serca. I bawią się świetnie, być może dlatego, że możliwości są większe niż dotąd, a obowiązków jakby mniej.

Owszem, Thomas Bangalter i Guy-Manuel de Homem- -Christo podpisani są pod każdym z trzynastu utworów, ale „Random Access Memories” to praca ewidentnie zbiorowa. W aranżacjach pomagał odpowiedzialny również za całą orkiestrację Chris Caswell. Do prostych (jeśli chodzi o rdzeń) piosenek zaangażowano sztab instrumentalistów obsługujących m.in. waltornię, obój, klarnet i fagot, najęto 12-osobowy chór oraz cały oddział inżynierów dźwięków celem kontroli tego wszystkiego. Sproszono sławy, również te, które w swoim czasie zmieniły oblicze muzyki rozrywkowej. Po co?

Czasem wydaje się, że przede wszystkim dla promocji. Giovanni Moroder wpadł powiedzieć raptem parę zdań o swojej prowadzącej od Donny Summer do Freddie’ego Mercury’ego historii. Albo dla hecy. Panda Bear pomaga skonfrontować ludzki głos i robotyczne wokale w przestrzeni skromnego bitu, a wersy: „Wszyscy będziemy tańczyć/i będziemy to czuć” dziwnie do alternatywnego ulubieńca nie pasują.

To i tak małe piwo. Paul Williams utknął np. w musicalowo-knajpianym, manierycznym „Touch”. Juana Casablancasa wrzucono natomiast do porzuconego w latach 80. lamusa, z którego uprzednio wyeksportowano już wszystkie perły, pozostawiając wąsate brzmienia z niezbędnym pastiszowym, gitarowym solo włącznie. „Instant Crunch” nie tłumaczy ani nostalgia, ani to, że Bangalter i de Homem- Christo zaczynali w średnio grającej rockowej grupie.

Poza tym płyta to już samo dobro. Udział Nile’a Rodgersa można bez problemu uzasadnić, gdyż Daft Punk wzdychają do niego od debiutu. Nic dziwnego, disco w jego rękach zdołało harmonijnie ewoluować, o czym przekonali się Madonna, David Bowie czy grupa INXS. Wystarczy teraz, że mistrz na swoich gościnnych, paryskich dotknie gitary i materiał natychmiast robi się funky. To Rodgers wraz z Pharellem Williamsem decydują przecież o tym, że „Get Lucky” wygrywa na razie w cuglach wyścig o singiel roku, pulsując jak nic innego i pasując do ucha niczym miękka poduszka po nieprzespanej nocy. Jeżeli szukać na „Random Access Memories” numerów jeszcze lepszych, trzeba iść aż na sam koniec. Cytujący australijskie pop-rockowe The Sherbs (i dialog z misji Apollo 17) „Contact” ujmuje właściwie od początku, a gdy Omar Hakim zaczyna z pasją bębnić, staje się majstersztykiem. Ci, którzy oczekiwali od gospodarzy nieco zgiełku, też wreszcie odetchną. Oto jest!

Lepiej jednak nie dawać zbędnej nadziei i polecić „Random Access Memories” wszystkim tym, którzy mogą zaakceptować to, że za maskami robotów nie kryją się już klubowi wywrotowcy. I dobrze, trudno sobie wyobrazić Francuzów ścigających się z electro-barbarią pokroju Bloody Beetroots czy dziećmi dubstepu. W tym wypadku przyjemność tworzenia przekładająca się na przyjemność słuchania naprawdę wystarczy.

Marcin Flint

Daft Punk „Random Access Memories” Columbia/Sony

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych