Z cyklu "Z szafy Majewskiego" (cz. 12). Mogłoby się wydawać, że kino opowiadające o II wojnie światowej, zwłaszcza w wydaniu zachodnim, nie ma do powiedzenia już nic ciekawego, poza przekazywaniem oklepanych formułek. Istvan Szabo udowadnia, że są jeszcze dylematy, które można rozważać przy pomocy wynalazka braci Lumiere.
Akcja "Sztuki wyboru" toczy się w Berlinie tuż po upadku nazistów. Zrujnowane ulice, budynki obrócone w ruiny, zupełna pustka i dominacja zwycięzców. Reżyser nie pokazuje nam jednak wszystkich koszmarów wojny, jakich dopiero na koniec doświadczyli - w zupełnie niewielkiej dawce w stosunku do mieszkańców Europy Środkowowschodniej - szarzy Niemcy. Szabo przenosi nas w zacisze opustoszałych gabinetów. W jednym z takich pomieszczeń jest przesłuchiwany znany niemiecki kompozytor Wilhelm Furtwängler. Historyczna postać, która do dzisiaj budzi sporo kontrowersji. Wybitny artysta czy nazistowski sługus, który znalazł w konformizmie własne bezpieczeństwo? - te pytania pewnie długo będą towarzyszyły wspomnieniom o wybitnym dyrygencie.
Odpowiedzi na te pytania, a raczej potwierdzenia oskarżeń, szuka major Steve Arnold (w tej roli rewelacyjny Harvey Keitel), który przysiągł sobie zemstę na nazistowskich suk...nach, bez względu na posiadanie lub brak posiadania przez nich brunatnej legitymacji. Amerykanin, który uosabia w sobie wszelkie możliwe cechy jankeskiego weterana-twardziela nie zamierza odpuścić Furtwängler, nawet, gdy sami współpracownicy (w tym Żyd) proszą go o powściągliwość. Porywczy major jest jednak nieustępliwy. Przyglądając się tej postaci trudno wyobrazić sobie w roli Arnolda innego aktora, niż Harveya Keitela. Jego charakterystyczna "gęba" nie do podrobienia (obiekt zazdrości wielu aktorów) mówi wszystko.
Równie ciekawie prezentuje się rola Stellana Skarsgårda, czyli filmowego kompozytora. Na jego twarzy widzimy zaniepokojenie, irytację, a przede wszystkim wielkie przerażenie, gdy pod wpływem ostrych osądów ze strony amerykańskiego majora zaczyna zdawać sobie sprawę, że poszedł na zbytnie ustępstwa z nazistami, a jego deklaracje o niezależności sztuki od polityki są tylko czczym gadaniem wobec ogromu tragedii.
Nie oznacza to bynajmniej jasnego podziału między bohaterstwem a zagubieniem. Najbardziej sugestywnym tego przykładem jest scena w której sekretarka, córka jednego z oficerów organizujących spisek przeciwko Hitlerowi, mówi z rozbrajającą szczerością, że jej ojciec zbuntował się przeciwko dyktatorowi dopiero wtedy, gdy klęska Niemiec w II wojnie światowej jest nieunikniona.
Znakomity scenariusz Rona Harwooda połączony z oszczędnością formy sprawia, że jesteśmy widzami czegoś na kształt filmowej tragedii w której główny bohater nie jest w stanie wyplątać się z zależności, których stał się - chcąc nie chcą - częścią.
"Sztuka wyboru" to jeden z nielicznych filmów XXI wieku opowiadających o wojnie, w którym widzimy próbę zmierzenia się z pytaniem: czy w ogóle można paktować z diabłem... To naprawdę kawał dobrego europejskiego kina przy wsparciu amerykańskiego desantu ze ścisłej czołówki.
Aleksander Majewski
"Sztuka wyboru" (tyt. oryg. "Taking Sides"), Austria/Francja/Niemcy/Wielka Brytania 2001, reż. Istvan Szabo, scen. Ronald Harwood, wyst.: Stellan Skarsgård, Harvey Keitel, Moritz Bleibtreu, Birgit Minichmayr
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/248138-sztuka-wyboru-czyli-rzecz-o-granicy-kompromisow