RECENZJA "Sodoma i Gomora" czyli gorzki finał trylogii McCathy'ego

Nowy Meksyk. Ziemia, która nie wybacza. Góry, pustynie (tylko 650 kilometrów kwadratowych wód powierzchniowych), na południu suchy, morderczy klimat, na północy nieco łagodnieje. Ziemia Apaczów, Navajów, ludów, które budzą grozę i podziw. Dalej na południe jest tylko Rio Grande a za nią Meksyk, czyli ziemia jednocześnie obiecana i przerażająca. Już geograficznie Nowy Meksyk przypomina trochę grecką Arkadię (ale nie tę z obrazów, tylko tę znaną chociażby z 'Hymnu do Hermesa'), czyli przedsionek do Hadesu.

Ta ziemia, ziemia jałowa, piękna i przerażająca, śmiertelnie niebezpieczna i - chyba - uzależniająca ma w sobie jakąś pierwotną mistykę. To tutaj, nie na wschód od Edenu, nie na zielonych pastwiskach Salinas i nie w sennych wyżynach Appalachów, mogą stanąć Somoda i Gomora. I tylko na takiej ziemi może dojść do starcia niewinności i miłości z brudem. Ze złem.

John Grady Cole i Billy Parham to bohaterowie dwóch wcześniejszych tomów 'Trylogii pogranicza'. Teraz pracują razem na ranczu, na południe od Alamogordo (czyli niedaleko El Paso, czyli niedaleko Ciudad Juarez, czyli prawie na granicy z Meksykiem). Jest rok 1952, Cole ma dziewiętnaście lat, Parham dwadzieścia osiem. Są jak bracia. Obydwoje przeszli wiele. Stracili tych, których kochali. Wydawałoby się, że utracili swoją niewinność. Chodzą na piwo, palą papierosy, czasem zdarza im się odwiedzać domy publiczne. Z drugiej jednak strony, widać promieniującą od nich radość. Oglądają burze (gdzieś na horyzoncie, daleko, trochę jakby nierealny, rozgrywa się spektakl skał i błyskawic, czytelnik czuje to naelektryzowane powietrze, którego zapach miesza się z dymem papierosowym), jeżdżą konno (czasem mokną), grają w szachy. McCarthy prezentuje nam świat, którego nie znamy, świat, w którym mozolna praca fizyczna daje szczęście a dobre (udane) życie nie wymaga wyrafinowanych rozrywek ani wysublimowanych drgnień intelektualnych. Grady i Parham są szczęśliwi, śmierdzą końskim potem, śmierdzą własnym potem, pewnie noszą nieświeżą odzież, palą, są spaleni słońcem, wysmagani wiatrem a picie w obskurnym barze z kumplami nie jest kompromitującą rozrywką. Czytelnik wchodzi w ten rytm, w świat sezonowych robotników minionego stulecia. Jest w tym coś, co uwalnia, jakaś prostota, która ma niesłychany potencjał.

Ale McCarthy nie byłby sobą, gdyby nie wplótł nagle czegoś, co wstrząśnie. W miastach Sodomy i Gomory (tytułowych 'cities of the plain'), w krainie nocnych rozrywek i płatnej miłości może bowiem przydarzyć się coś, co będzie czyste i dobre. W brudzie można kochać - Grady zakochuje się w meksykańskiej prostytutce, Magdalenie. Cormacowska święta Maria Magdalena nie powstanie i nie przestanie grzeszyć (a ponadto cierpi na ataki epilepsji). Grady będzie z nią sypiać. Ale Grady będzie szukać sposobu na to, by swoją miłość wyprowadzić z syfu. Miłość Grady'ego jest jak obsesja: obsesja uratowania, oczyszczenia, odzyskania niewinności ukochanej osoby. Grady niczym Orfeusz zagłębia się w mrok Hadesu - i swoją Eurydyke chce wyprowadzić na światło, do skromnej chatki niedaleko rancza.

Nie ma jednak prostych rozwiązań. Po dziewczynę upomni się ciemność - i wszystko, cała fabuła, runie w tę ciemność. Wszak Sodoma i Gomora skazane są na zagładę i to, co zostało ubrudzone raz, nie może zostać oczyszczone, nawet za cenę krwi. Niewinność zostanie skalana a to, co było dobre, będzie zniszczone. Grady i dziewczyna zginą. Parham zamieszka pod mostem, będzie patrzeć, jak wokół rosną autostrady. I Billy, jak rycerz z "Siódmej pięczęci", spotka Śmierć u kresu swej drogi. Ale inaczej niż u Bergmana, spotkanie z nim stanie się początkiem nowej drogi, nowego życia.

Problemem i - jednocześnie - atutem "Sodomy i Gomory" jest wielopoziomowość. Z jednej strony czytelnik obcuje z żywą i intensywną opowieścią o życiu na ranczu w latach 50' minionego stulecia. McCarthy podąża za swoimi bohaterami, siedzi - niewidzialny i niemy - przy nich, gdy wyznają sobie miłość, grają w szachy, ujeżdżają konie czy pomagają obcym naprawić samochód i rejestruje ich gesty, ich słowa. Jednym słowem: urealnia ich do tego stopnia, że czytelnik ma poczucie bezpośredniej ich obecności - jakby żył (może nie razem z , ale obok bohaterów) w świecie książki. Z drugiej jednak strony, 'Sodoma i Gomora' napakowane są (bardzo subtelną) symboliką. Starotestamentowe miasta, prostytutka Magdalena, żywa i spersonifikowana Smierć - wszystkie te elementy zbijają czytającego z pantałyku. Narracja przenosi się z poziomu jednostkowego na poziom uniwersalny - Nowy Meksyk staje się przewrotną i trudną do zrozumienia metaforą jakiejś nadrzeczywistości. Pojawiają się przecież pytania: dlaczego Grady ginie (dlaczego miłość nie ocala?), a dlaczego Parham spotyka Śmierć, rozmawia z nim i żyje nadal? Dlaczego jeden musiał przegrać, a drugi ocaleć? Czym jest Meksyk - i dlaczego budzi niepokój (Meksyk McCarthy'ego kojarzy mi się od razu z Meksykiem Lowry'ego - czyli miejscem, w którym stykają się ze sobą różne poziomy bytu i różne płaszczyzny)? Oczywiście można teoretyzować. Że Magdalena to symbol Sodomy i Gomory, ukochania rzeczy, które ściągają nas w ciemność (wszak Grady zabije i zginie przez nią). Że tylko Parham do końca zachował niewinność - bo nie wkroczył (lub nie ukochał) ciemności. Że pewnych rzeczy nie da się ocalić - i dlatego należy od nich odstąpić. Ale, moim zdaniem, byłoby to dopowiadanie, na siłę domyślanie się tego, "co autor miał na myśli".

Nie istnieje klucz do Cormaca. Interesują go - co powiedział onegdaj w którymś z wywiadów - tylko tematy 'wielkie': życie, śmierć, człowiek. W proste historie wplata mnogość symboli (chociażby: bohaterów 'Krwawego Południka' można ujrzeć jako różne przedstawienia zła - chaotyczne, psychopatyczne zło Glantona i iście lucyferyczne Sędziego), przez co wynosi je do rangi narracji uniwersalnych. Można więc tropić 'bibiljne' wątki w 'Sodomie i Gomorze' - i jest ich całkiem niby sporo. 'Niby' ponieważ czasem można odnieść wrażenie, że McCarthy używa ich jako zmyłek - pozornie podrzuca jakąś interpretację, ale potem ją porzuca. Czytelnik chodzi więc w kółko. Chłonie żywą - i dość w sumie prostą - historię ale jednocześnie ma poczucie, że obcuje z czymś 'więcej', z czymś 'innym'.

Jako klamra dla 'Trylogii', 'Sodoma i Gomora' jednocześnie sprawdza się (domyka wątki postaci) i zawodzi (zostawia czytelnika z masą pytań). O ile wcześniejsze (i późniejsze) powieści Amerykanina czyta się znacznie prościej, to 'Sodoma i Gomora' nastręcza trudności. Czytelnik trochę czeka na ogień z niebios - zamiast tego dostaje poderżnięte gardło, rzekę, krew na dłoniach i bezdomność. Wraz z Grady'm umiera mit kowbojów. Parham przechodzi przez śmierć (jak antyczny bohater dokonuje swoistej katabazy) i wkracza w nowe życie - i symbolem tego nowego życia będą autostrady (które jak pasy zaczynają wiązać przestrzeń, zamykać ją w klamrach z asfaltu). One właśnie zabijają mit przestrzeni, mit wolności. Parham to ci wszyscy, którzy się przebranżowili - i nie odnaleźli w nowym świecie.

Ale to też jest tylko interpretacja. McCarthy miesza w głowach. Zostawia czytelnika oszołomionego przestrzenią, pijanego krwią i oparzonego od ognia, który z nieba nie spadł.

Ola Koehler

Cormac McCathy, "Sodoma i Gomora", wyd. Wydawnictwo Literackie

ie

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.