„Mam już po prostu szczerze dość zidiociałych oprychów z gitarami” – tak mówił na wysokości solowej płyty „Preliminaries” z 2009 roku gość, który tych łajdaków wydał niejako na świat. Sam krążek z rockiem nie miał za wiele wspólnego i tak samo, jak te gorzkie, wściekłe słowa Iggy’ego Popa był raczej reakcją na śmierć Rona Ashetona, gitarzysty The Stooges. Trochę wcześniej, bo w 2007 roku, ojciec chrzestny punkowców powrócił z macierzystą formacją słabym krążkiem „The Weirdness” pomimo, że koncertowy comeback był jak najbardziej udany. Jednak reanimacja klasycznego składu z czasów „Raw Power” z gitarzystą Jamesem Williamsonem (plus perkusista Scott Asheton) to jedna z najbardziej trafionych decyzji artystycznych tego 66-letniego weterana rock’n’rolla, podjęta na pewno, zważywszy na okoliczności, trochę wbrew własnej woli.
Wydany dokładnie czterdzieści lat po wspomnianym arcydziele szaleńczego okiełznywania chaosu, opętania i dzikości (jeśli ktoś myśli, że w słuchaniu muzyki nie ma nic niebezpiecznego, nigdy nie słyszał „Raw Power”), album „Ready To Die” to jedna z najlepszych płyt w całym dorobku autora „Lust For Life”. Już sama wyzywająca okładka ze skierowanym celownikiem na opancerzonego ładunkami wybuchowymi Iggy’ego pokazuje, że ten archetypowy rock’n’rollowiec zdecydował się być może na ostateczny, wielki i odważny krok zmierzenia się ze swoją legendą. Z drugiej strony trzeba przyznać, że drugim bohaterem dzieła jest wspomniany gitarzysta James Williamson. To jego brudne, chwytliwe riffy napędzają otwierające całość „Burn”, luzacko-szczeniackie „Job” czy bardziej klasycznie hard-rockowy numer tytułowy. Tekstowo, we frywolnym, przebojowym „Gun” Pop śpiewa o prawie do posiadania broni w USA, a w okraszonym saksofonami „Dirty Deal” rozprawia o bezwzględnych metodach kontraktowania przez wydawców zaczynających przygodę z show-biznesem zespołów.
Z kolei wokalnie Iggy wyraźnie nie męczy się, nie skwierczy i nie jęczy, jak na „The Weirdness”. Śpiewa niżej, jest wyluzowany i czuć, jak wyśmienicie dogaduje się ze słodkimi, żeńskimi dośpiewami w seksownym „Sex And Money”. W tym kawałku po raz kolejny słychać saksofony, co nakierowuje nas na kolejną, epokową rzecz w postaci „Fun House”. Ale tutaj nie ma silenia się na odwzorowywanie dawnego brzmienia. Wszystko ma współczesną dynamikę i sznyt, co jest kolejną zasługą producenckich zdolności Jamesa Williamsona. Na płycie są też wolniejsze, akustyczne momenty, jak „Unfriendy World” i zaczynające się oraz kończące niepokojąco, majestatycznie, a w środku swobodnie oddychające nastrojowym folkiem „The Departed”. Lata zobowiązują, ale całe „Ready To Die” to wręcz niewyobrażalnie dobry kawał prawdziwie rockowej muzyki. Jeśli ma to być swoiste pożegnanie Iggy’ego Popa z The Stooges, a może i z gitarową muzyką w ogóle, to naprawdę nie mógł zrobić tego w lepszym stylu.
Andrzej Ciochoń
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/248014-nasza-recenzja-genialny-labedzi-spiew-gotowego-na-smierc-iggyego-popa
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.